czwartek, 30 grudnia 2010

Do siego

Coś się chwilowo zapchaliśmy i brak tu coś weny na napisanie czegoś sensownego (bądź bezsensownego). Ale nie może być miesiąca bez żadnej notki, więc tym samym życzę sobie i Wam Szczęśliwego Nowego Roku, żebyśmy zdrowi byli, z nadzieją patrzyli na to co przed nami, zaś ze zrozumieniem na to co dookoła nas.

Z tej okazji liryczna piosenka w wykonaniu Joe Coffee - człowieka o posturze barokowej gdańskiej szafy.

środa, 24 listopada 2010

Najszerszy zasięg rąk nowożytnej Europy

Świebodzin. Miałe miasteczko gdzieś na zachodnich rubieżach naszej Ojczyzny. Nieco ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców, historia sięgająca XIV wieku, mały ryneczek w centrum, ratusz, mikre ruiny zamkowe. Spokojne, senne miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc, a psy szczekają dupami.

Ostatnimi czasy Świebodzin jednak zmienił swój status i stał się nieoficjalnie centrum polskiego ciemnogrodu i zaściankowej tępoty podlanej nienawistnym katolickim sosem. Wszystko za sprawą budowy Pomnika Chrystusa Króla. Trwała kilka lat i właśnie przed kilkunastoma dniami została oficjalnie zakończona.



No i nowoczesne media (będące oczywiście jakby co, ciągle tubami tolerancji i postępu) mają używanie. Że pomnik jest brzydki. Zgadzam się. Jest. Chrystus wygląda na nim bardziej jak dobijający do 35 roku życia Thorgal. Ale może taka była wizja artysty. Wspominają z przekąsem, że pomnik jest wielki. A nawet największy. To też racja. Podobno przebił gabarytami nawet swojego starszego brata z Rio de Janeiro, chociaż kwestia pomiarów jest skomplikowana. Z pewnością ma najszerszy zasięg rąk. Mamy więc najszersze chrystusowe ręce na całym świecie!

No dobra, koniec żartów. Pomnik może się nie podobać i to prywatna sprawa każdego z nas co o nim sądzi. Ale warto wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy. Ten pomnik powstał za prywatne pieniądze i jest efektem obywtalskiej, czy jak kto woli, społecznej inicjatywy. Normalnie, takie oddolne pomysły są gorąco wspierane i komentowane z sympatią. Gdyby biskup i mieszkańcy miasta zdecydowali się zbudować największy pomnik Adama Michnika albo chociaż Jacka Kuronia, jestem pewien, że zachwytom nie byłoby końca. Ale Wiking-Chrystus już się nie wpasowuje w europocentryczny i wyważony światopogląd człowieka współczesnego. Tak swoją drogą, w tym samym mieście, również prywatnie, powstała ławeczka Niemena, czyli rzeźba przedstawiająca Pana Czesława. Jakoś nikt się interesuje ile kosztowała.

Bo pomnik kosztował kilka milionów złotych. Niby nikt nie wie dokładnie ile, ale każdy wie ile przedszkól, szkół, żłobków, hospicjów można by za to wybudować. A ile drodzy analitycy można by było wybudować za Wasze pensje? Żaden grosz wydany na tą inwestycję nie pochodził z publicznej kasy. Wszystko ze składek i środków przekazywanych przez darczyńców. Więc zaglądanie do kieszeni jest po trochu nieetyczne i niesmaczne. Mieli mieszkańcy Świebodzina fanaberię wybudować sobie najszerzej rozstawione na świecie ręce Jezusa. I sobie wybudowali. Za własne pieniądze, tak jak Wy za własne pieniądze kupujecie szyneczkę, baleronik i łososia. A przecież można by jeść kaszankę, a różnicę przeznaczyć na przedszkola.

I jeszcze jedno. TVN, wzorem swoich politycznych namazańców, wykazuje się daleko posuniętym tupetem przy pokazywaniu całej tej sprawy. Już nie chodzi mi o brak obiektywizmu czy prostackie złośliwości pod adresem inicjatorów. Ale chociaż wyliczanki co za te kilka milionów złotych mogłoby powstać zamiast Jezusa, to by sobie mogli już doprawdy darować. Może wypada wspomnieć, że za drobne 500 mln zł, które Z PUBLICZNEJ KASY poszły na ITI Arenę dla Legii, można by zbudować naprawdę dużo przedszkól, szkół, żłobków, internatów, szpitali, hospicjów, bibliotek, schronisk młodzieżowych, domów kultury i innej maści obiektów użyteczności publicznej. Czy tylko ja widzę różnicę nie tylko w liczbach, o których mówimy, ale także drobnym fakcie, że publiczne pieniądze zasadniczo różnią się od środków prywatnych?

Wiem, że redaktora Grega krew zaleje, ale naprawdę jedyne co mnie uspokaja to porządne country spiewane przez Hanka III. Nie wiem czy istnieje nurt country chillout, ale ta piosenka działa na mnie lepiej niż herbata z ziółek. Stoned and alone.

piątek, 19 listopada 2010

Cisza wybiórcza is commin'

Za chwilę zacznie się cisza wyborcza przed kolejnymi wyborami. Tym razem chodzi o te samorządowe. Dla mnie to bez różnicy, bo na lokalne nie chodzę tak samo jak na ogólnokrajowe, europejskie i prezydenckie.

Za kilkanaście godzin zapadnie kurtyna milczenia. Nastąpi błogosławiona chwila, gdy wszelkie media będą musiały zająć się na chwilę czymś innym niż polityka, spory i tworzenie nowych podziałów (a potem ich analizowanie). Zanim do tego jednak dojdzie, nie umiem odmówić sobie przyjemności jaką jest refleksją nad spotami Platformy Obywatelskiej.




Można by napisać o nich wiele słów. Są z pewnościa dobrze przemyślane, w ten chytry i śliski sposób znany mi z marketingu politycznego. Może i będą efektywne. Ale trzeba mieć naprawdę dużo bezczelności oraz wiary w tępotę wyborców, by próbować przekonywać, że czarne jest białe, a białe czarne. Partia polityczna, która odcina się od polityki to już populizm ostateczny i dominacja sztuki zarządzania motłochem na podstawie analiz wskazań badań opinii publicznej. Za tą granicą nie ma już chyba nic. PO udało się zejść do poziomu proszku do prania, więc w kolejnych odsłonach batalii przedwyborczych obstawiam ich wejście w formułę znaną nam z reklam past do zębów czy detergentów.

Nie żebym uważał inaczej. Też się zgadzam z tym, że lokalna społeczność to nie jest miejsce na politykę. Ale głoszenie tej tezy przez rządzącą partię przypomina mi wykłady głoszone przez lwa o dobroczynności wegetarianizmu. Tak swoją drogą, to akurat owe odpolitycznienie dołów władzy w Polsce wyszło niekiedy całkiem dobrze, czego przykładem niech będzie wielu prezydentów miast, którzy są (przynajmniej w teorii) niezależni.

Ach, bym był zapomniał. Przecież w inteligenckim, wielkomiejskim (często od niedawna ale to nie szkodzi) towarzystwie jest w dobrym tonie pośmiać się z listu do Narodu w wykonaniu Jarosława Kaczyńskiego. Tak przynajmniej radzą przyjaciele na fejsbuku oraz błękitna armada mediowa spod znaku ITI. No to koniecznie pośmiejmy się i my!

A na koniec sakramentalne PIERDOL WYBORY i jeszcze coś nowego, piękne porównanie znalezione “gdzieś w sieci”:

If politicians are bank robbers, voters are the getaway drivers!!!

środa, 3 listopada 2010

O nie!!!!

No i Sadat mnie uprzedził. I to jak. Nawet nie wiedziałem, że on zna Hanka. Już od dwóch miesięcy zbieram się żeby napisać o tym artyście i ogólnie o muzyce country. Muzyce, która pomagała mi przetrwać trudy robotniczego życia.Kurwa, to ja miałem o tym pisać. Bo kto lepiej czuję tą piosenkę niż ja

kiedy wstaję w sobotę o piątej rano do roboty. Idę przez jeszcze ciemne ulice, chroniąc pod kapturem wspomnienia ciepłego łóżka i ćmię w kącie ust papierosa a w głowie brzmi this are the struggles of the workin' man. Hank III śpiewa o tym co ja czuję i jak ja czuję. Jest głównym przedstawicielem dosyć prężnego nurtu w muzyce country, której duchowymi zwierzchnikami jest jego dziad, Johnny Cash czy David Allen Coe. Najlepiej ten nurt przedstawia ta piosenka



mówi o tym żeby grać taką muzykę jaką ludzie będą czuli, będą czuli że wykonawca czuje to co oni czują. Moze głupio to brzmi i niezbyt składnie, dlatego lepiej posłuchać parę razy powyższą piosenkę, bo ona mówi to tym w ładniejszy sposób.

Przepraszam, trochę pisze nieskładnie ale jestem trochę zbity z pantałyku. Tyle rzeczy na do napisania o tej muzyce, że w końcu nie wiem co pisać. Dlatego niech lepiej opowie o tym muzyka.

Opowie to czy co to jest prawdziwe country





tutaj mały poradnik jakich artystów słuchać





A na koniec jedna z piosenek wszech czasów w jej najlepszych wykonaniu




Ech troche jestem zły, bo tak bardzo chciałbym coś ładnego napisać o tej muzyce, ale chuj z tym. Wszystko przez Sadata :)

Hank III

What kind of music do you usually have here?
Oh, we got both kinds. We got country and western.


Pora chociaż jednym zdaniem wspomnieć o ukochanej muzyce każdego amerykańskiego (i nie tylko) rednecka, białego śmiecia, rebelianta, hillbillies i konfederaty. Long live Dixie!

Jakiś czas temu natknąłem się na niejakiego Hanka Williamsa numer 3 i co tu strzępić pióro, spodobał mi się ten artysta, który łączy w sobie punkową zadziorność z rzewnością typową dla tak country jak i western music (chociaż nie zawsze robi to w tym samym momencie). Wywodzi się on z wielopokoleniowej rodziny, która dla tych gatunku zrobiła mniej więcej tyle co dla rock’n rolla uczynił taki chociażby Elvis Presley połączony z The Beatles. No nieważne. Na muzyce się nie znam. Najlepiej wychodzi mi jej słuchanie. To niech sobie pośpiewa Hank Williams III. A ja zamknę oczy i wyobrażę sobie, że siedzę właśnie na bujanym fotelu na mojej werandzie gdzieś w Luizjanie. Pod ręką mam szklankę whiskey, w ustach fajkę, a na kolanach leży mi strzelba, której nie zawaham się użyć jeżeli ktoś do mnie podejdzie na odległość, którą uznam za zbyt bliską.




czwartek, 28 października 2010

Essential Killing



O tym filmie mógłbym napisać tak:
Skolimowski w swoim nowym dziele bawi się z widzem i wystawia go na ciężką próbę. Essential Killing to bowiem swoista antyteza kina, która wywraca do góry wszystko co poznane i zbadane, zostawiając nas samych z odwiecznym pytaniami o ludzką naturę. Reżyser przedstawia fakty, ich interpretacja zaś, dzięki jego zabiegom, jest już wyłącznie naszym zadaniem. Czy jesteście mu w stanie podołać? W jaką stronę pójdziecie – tą prostą i oczywistą czy też trudną i znojną?
Ucieczka głównego bohatera to motyw znany i rzec można, wręcz „oklepany” we współczesnej kulturze. Mohamed, którego samo imię podkreśla dosadnie, że w praktyce jest to bohater zbiorowy, reprezentant ogółu, walczy o przeżycie w obcym sobie środowisku. Irracjonalności fabule dodaje fakt, że cała niemal akcja dzieje się w Polsce, dobrze znanym widzom otoczeniu, które okazuje się być nie tylko piękne, ale i wrogie dla jednostek doń niezwyczajnych.
Tyrrada Mohameda z góry skazana jest na porażkę. Ma także w sobie coś z baśni i lekkiego traktowania zasady dosłowności przekazu. Trudno dociec jakie są ramy czasowe, prawda miesza się z fikcją. A może fikcja z prawdą?
Fabuła wodzi na manowce, a jej forma wręcz bawi się widzem, wywracając w jego głowie kolejne schematy do których nawykł. Empatia do głównego bohatera znika po kolejnych jego czynach, zaś na jej miejsce reżyser nie ofiaruje nam nic innego. Film to teatr jednego aktora, gdzie przyroda i plener stanowią jedynie rolę uzupełniającą, podczas gdy innych – po prostu nie ma.



Mógłbym tak napisać, gdybym tylko był wykształconym szczurem o kulturalnych zapędach. Takim który film rozkłada na czynniki pierwsze i szuka powiązań z absolutem, tudzież klasyką filozofii, by w towarzystwie móc błyszczeć erudycją rodem z salonów.
Ale nie jestem kimś takim, więc powiem krócej i dosadniej. Essential Killing to pierwszorzędna nuda. Trudno było spodziewać się czegoś innego, bo akurat filmów Skolimowskiego widziałem kilka i przy każdym z nich odczuwałem męki fizyczne. To jest kino do obejrzenia i rozmów na koktajl party w gronie wychukanych siusiumajtków z fakultetami.

Nie żebym miał coś do nudy w kinie. Ja ją wręcz lubię. Znam i kocham wiele produkcji, których opis można zacząć od słów „strasznie nudne ale...”. No właśnie. Ale Essential Killing, poza nudą i pejzażami nie oferuje wiele więcej. Nie jest to, wbrew temu co twierdzą niektórzy, połączenie kina akcji z intelektualną rozrywką, bo tej pierwszej tu nie ma, a co do drugiej... Jaka to znowu intelektualna rozrywka. Pierwsza oś dywagacji opiera się oczywiście na fakcie, że główny bohater jest zapewne Afgańskim Wojownikiem o Wolność. Kino jeszcze chyba nie widziało kogoś takiego w roli wiodącej, więc niech sobie wszyscy dookoła podyskutują – czy to dobrze czy źle? Czy moralnie czy nie? Druga oś to fakt, że Mohamed ucieka i fabuła wykorzystuje ten fakt do mikrej wolty w naszych umysłach. Sprzyjanie słabszemu, samotnemu i obcemu to nasza naturalna skłonność, ale czy mordujący bez większych skrupułów talib to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu? Więc niech mądre głowy mają kolejny temat do rozpraw. Kto jest dobry, a kto zły? Czy mamy prawo osądzać? Gdzie jest prawda o tym co dobre, a co złe? Po trzecie, obcy człowiek w obcym środowisku i wynikające z tego konsekwencje, na czele z tragikomicznym faux pax z cyckiem w roli głównej. Kim jest człowiek? Kiedy kończy się człowieczeństwo? Po czwarte, gdzieś daleko w tle, ale jednak – nasza zaściankowa Polska. Obiekt kpin i kręcenia głową przez kinową gawedź, a pewnie połowa z nich z takich właśnie wiejskich klimatów się wywodzi w linii prostej.

Finałowa scena też zapewne rości sobie pewne intelektualne pretensje. Nie wiadomo co się stało, nie wiadomo nic. Biały koń z planami krwi stoi i czeka. A może nie czeka? Dla mnie to w sumie bez różnicy. Może ten film nie jest zły, ale biorąc pod uwagę zamieszanie jakie wokół starszego pana Skolimowskiego się rozpętało, to dużo za mało, by mówić o nim per dzieło. Ale dla wielu siusiumajtków okazja do dyskusji przy lampce dobrego wina będzie i jest już dobrze. Bo wiecie co się liczy – szacunek intelektualnej gawedzi. Essential Killing sprawdza się znakomicie, bo w łatwy sposób można określić kto jest kim. Nie podoba się to won prymitywie, podoba się – witamy w raju ludzi myślących.

środa, 27 października 2010

Petryfikacja zwykłego dnia

Od kilku dni zbierałem się, żeby coś spłodzić ale nie dałem rady. A chciałem Wam jedynie napisać, że cieszę się z prowadzenia bloga. Można wtedy bowiem nawet najbardziej zwykły i nijaki dzień sprowadzić do rangi daty. A daty to się pamięta na długo. I zawsze można do nich wrócić. Daty trwają, gdy zwykłe dni tymczasem jedynie przemijają.

Gdybym był w pisarskiej formie to bym to tak ładnie napisał, że czytelnikom z tyłka poleciałyby łzy wzruszenia. Ale stety, nie jestem.

Dziś dla przykładu mamy 27 października 2010 roku. Zupełnie nieistotny w moim życiu kawałek czasu – no przynajmniej do tej pory, bo skoro nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, to nie należy na niego także narzekać. W pracy jak zawsze sporo roboty, rano konsumpcja kanapek które własnoręcznie sam sobie przyrządzam wieczorami – to taki mój robotniczy zwyczaj. Sporo rzeczy było do zrobienia, ale żadna z nich nie ma żadnego znaczenia z perspektywy świata i historii. No powiedzmy sobie to szczerze, te codzienne wysiłki każdego z nas nic nie zmienią. Świat stoi tak jak stał i mój wkład w to jest dosłownie żaden. Wasz również.

Ale dzięki temu, że zdobyłem się na napisanie tych kilku słów, ten dzień, przypomnijmy, że mowa o 27 października 2010 roku będzie już czymś więcej. Będzie datą na blogu, do której zawsze będę mógł wrócić. Już zawsze będę mógł przeczytać to co wyżej, a także to, że np. boli mnie głowa, bo w firmie od tygodnia roznosi się piękna woń rozpuszczalnika, lakieru albo innego chemicznego gówna. Przeczytam także to, że za chwilę idę do kina na „Essential Killing” Skolimowskiego. A w domu czekają na mnie parówki – to też taki mój robotniczy rarytas, bo jadam je rzadko i od święta.
Mogę też napisać, że właśnie dzisiaj spędziłem dzień słuchając kilku niezłych zespołów i kawałków, przy których łeb boli jakby nieco mniej.







To (póki co, a mamy 17:30 CET) był zwykły dzień ale i takie warto pamiętać.

piątek, 22 października 2010

The story of Anvil, czyli nieco optymizmu w ten jesienny dzień

Piękny film wczoraj obejrzałem.

Wiecie jak niewinnie czasem zaczyna się przygoda z naprawdę wielkim dziełem. Moja zaczęła się po północy. Było po kupie i siusiu na dobranoc, ciepłe mleko wypite, kołderka pościelona. Obiecałem sobie, że jedynie rzucę okiem na dokument polecony przez kumpla. To miał być taki kwadrans z kulturą wyższą, żeby już totalnie nie schamieć i mieć to poczucie, że człowiek nie zmarnował całkowicie tego dnia na pracę czy inne bzdety. W najdzikszych snach nie wydawało mi się, że produkcja o mało znanym metalowym zespole z Kanady sprawi, że położę się spać o 2 w nocy, a po drodze będę musiał jeszcze udawać, że wcale się nie wzruszyłem. A te łzy to nie były moje.

Nawet ja, chociaż fanem metalu nie byłem nigdy, kojarzę nazwę Anvil.

Widywało się ją nawet u nas, w formie naszywek – na plecakach kostkach czy znoszonych dżinsowych katanach. Gdzieś obok Metaliki, Megadeth czy Slayera. Ta nazwa funkcjonowała gdzieś pośród grupek nastoletnich metalów, ale nie miałem świadomości jaka historia za nią stoi. Aż do wczoraj.

Ten film posiada rzadko spotykaną dawkę optymizmu. I to takiego prawdziwego i autentycznego aż do bólu. Nie ma tu więc miejsca na szczubackie żarty i traktowanie życia z przymrużeniem oka. To jest film o zwykłym, ciężkim życiu i o tym, że nieważne jak jest w nim źle – nie rezygnuj ze swoich marzeń. Nawet jeżeli masz 50 lat na karku, beznadziejną pracę i brak perspektyw na jakąkolwiek zmianę. Jeżeli masz marzenia ciągle jesteś kimś i ciągle masz szansę na swoje pięć minut na tym zasranym łez padole.



Anvil wielkiej kariery nigdy nie zrobił. Tak to często bywa z prekursorami. Coś wymyślą i wprowadzą w życie, ale owoce zbierają ich następcy, którzy korzystają z doświadczeń tych którzy byli pierwsi. Może to i Lips jako pierwszy grał sztucznym penisem na gitarze, ale inni robili to lepiej większymi sztukami. Może to był po prostu przeciętny zespół, z przeciętnymi kawałkami, źle zagranymi i nie trafiającymi do szerszej publiki. Może nie odnieśli wielkiego sukcesu także dlatego, że nie potrafili się umiejętnie wypromować. W sumie nieważne. Podoba mi się w tym filmie wiele rzeczy. Ale także to, że nie ma tu żadnego rozdrapywania ran i zastanawiania się nad tym co było. Nikt nie sugeruje tutaj, że brak sukcesu to efekt rezygnacji z oddania się światu komercji. Nikt nie robi z siebie męczennika lepszej sprawy. To taka łatwa pokusa powiedzieć – my się nie sprzedaliśmy jak inni. Anvil jest jaki jest, ale Ci prości faceci po 50-tce nie robią z tego powodu wielkiego larum. Trudno ich nie lubić. Trudno im nie kibicować, trudno nie wzruszyć się kolejnymi niepowodzeniami.


Wspaniały film. Do tego stopnia, że po jego obejrzeniu sam czuję się lepszym człowiekiem i mówię sobie, jak to dobrze, że ja też mam marzenia. Jak to źle, że nie wszystkie sam staram się realizować.


Anvil może być pewien, że niebawem kupię jakieś ich CD. Niech chłopaki mają coś i ode mnie.

czwartek, 21 października 2010

Gdy już będę emerytem chcę być jak Vietnam Tom

Wiem, że to starsze od internetu i każdy zna, ale postanowiłem, że i na naszym blogu trzeba odnotować istnienie takiej osoby jak Epic Beard Man also known as Vietnam Tom.

67-letni starszy mężczyzna zasłynął w lutym tego roku, kiedy w miejskim autobusie w Oakland wymierzył klapsa niezbyt trzeźwemu czarnuchowi, który wdawał się z nim w zbyteczną polemikę o butach, ich czystości oraz roli murzynów w społeczeństwie. Wśród wielu wersji jedynego filmiku, który dokumentował to zdarzenie, ten poniżej wybitnie przypadł mi do gustu. Muzyka jest dopasowana i rozpoczyna się we właściwym momencie. Nie bójcie się łez i chwil wzruszenia.
Oto świat z naszych marzeń. Gdzie pięść niczym miecz sprawiedliwości służy do karania nieprawych, a wolność zawsze wygrywa przed polityczną poprawnością.


Oczywiście, od razu pojawiają się oskarżenia o rasizm czy o to, że Epic Beard Man zamiast siedzieć cicho zdecydował się na wymianę uprzejmości. Bo jak wiadomo, groźnym, aspołecznym, nietrzeźwym a już na pewno CZARNYM osobnikom należy z zasady w życiu ustępować i najlepiej udawać, że nic się nie widzi i nie słyszy. Może sobie pójdą i nie dadzą po mordzie tudzież, szczęśliwie nic nam nie ukradną. Niektórzy może mają tego dosyć. Nie dziwne więc, że bohater stał się sezonową ikoną (no, ikonką) pop-kultury doby internetu.






Można znaleźć tego więcej – w tym bliski mojemu sercu, film pokazujący jak stadionowa ochrona musi użyć paralizatora, by zmusić go do opuszczenia miejsca i oddania butelki, którą przemycił (jak na Polonii za starych czasów!).

Mówcie co sobie chcecie – w ten sposób zdobywa się szacunek ulicy i takich prawicowych chujozjebów jak my. Nawet jeżeli ma się nie do końca równo pod sufitem.

środa, 20 października 2010

Samospełniające się proroctwo w służbie polityki

Opętany nienawiścią do PiS Ryszard C. z pistoletem i nożem wdarł się do biura tej partii w Łodzi. Z zimną krwią zastrzelił działacza. Gdy skończyły mu się naboje, sięgnął po nóż. Poderżnął gardło asystentowi posła, który cudem przeżył atak – tyle cytatów z pierwszej strony dzisiejszego Faktu.


Chciałoby się napisać – jakie państwo i jacy politycy, taki i terroryzm.

Media i politycy mają więc kolejny temat, który sprawia, że mogą zająć się tym co lubią najbardziej – czyli bezowocną polemiką o sprawach, które nie mają żadnego znaczenia. Nie żebym deprecjonował śmierć niewinnego człowieka. Nie muszę tego robić, bo już nasi politycy sami o to już zadbają.

Nie podoba mi się od dawna postawa światłych mediów (tych mniej światłych takoż), które zrobiły wszystko, by spór pomiędzy PO a PiS eksportować na społeczeństwo. Jak widać – mogą sobie pogratulować, robota dobrze wykonana. Refleksją po wczorajszym wydarzeniu powinno być wycięcie z anten wszelkich gadających głów, zarówno tych z partyjnego betonu, jak i tzw. pożal się Boże, specjalistów od generalizowania na podstawie jednego zdarzenia. Niestety, dogmat słupków oglądalności ma priorytet nad moralnością (o czym akurat nie trzeba mnie przekonywać), a spór może jedynie się zaognić. Nikt nie ma go ochoty gasić, bo to zarzynanie kury znoszącej złote jajka.

W przypadku PiS mamy chyba do czynienia z samospełniającym się proroctwem. Zaklinali rzeczywistość tak długo, że w końcu sprawili, że owa rzeczywistość przekształca się według ich oczekiwań. Partia miała niewinnie cierpieć, być likwidowaną i stłaczaną przez złe PO rządzone twardą ręką wnuczka żołnierza Wehrmachtu – no i scenariusz się wypełnia. Nie chodzi tylko o władzę tu i teraz. Chodzi o rząd dusz, o martyrologię i o miejsce w podręcznikach historii. Najpierw katastrofa smoleńska – dopóki można, pozwólcie, że z małych liter. Doskonale dobrane miejsce i czas. Już nie wspominając o obsadzie osobowej – już dawno społeczeństwo uwierzyło, że byli tam wyłącznie przedstawiciele jednej opcji politycznej. Niemrawość w wyjaśnianiu jej przyczyn to tylko dodatkowy smaczek budujący ogólne wrażenie, że coś tu śmierdzi. Całkiem niedawno tajemnicza śmierć byłego wiceministra, którego kawałki ciągle wyławia się z rybnickiego akwenu wodnego. A teraz, co by nie mówić, mord na tle politycznym. Jestem przekonany, że to nie koniec tej wyliczanki. Poseł Macierewicz będzie miał pełne ręcę roboty, bo przecież trzeba powołać komisje, które to wyjaśnią. Czy raczej – potwierdzą tezy, które są już od dawna gotowe.

Nie wiem jaki plan ma ten na górze wobec tej partii. Może i chodzi o uzmysłowienie nam, że to jedyna słuszna przewodnia siła narodu, ale póki co, wygląda to na eksterminację.

Nie zawodzi mnie Beata Kempa, czy tam Kępa. Jej retoryczne pytanie stawiane tonem nieznoszącym sprzeciwu wywołują u mnie, nie uwierzycie, skoki ciśnienia i paraliż twarzy. Pani Kempa czy tam Kępa już teraz sugeruje, żeby odpowiednie władze zajęły się monitorowaniem internetu, w którym pojawiają się rozliczne pamflety na temat jej Partii. Takie na przykład jak ten – w jej kempowym mniemaniu. Trochę ratuje nas to, że pogardy od dawna mamy pod dostatkiem dla obu stron konfliktu. Więc dopóki i tego nie zabronią, pozwólcie, że będziemy z tego przywileju korzystać.

wtorek, 19 października 2010

Sadatyzm magiczny ma już rok

No i co z tego? Gówno.

Mniej więcej rok temu popełniłem na tym blogu kilka ważnych (dla mnie) tekstów – w których m.in. powołałem do życia filozofię sadatyzmu magicznego czy stworzyłem pojęcie gównianej wanny pełnej fekaliów jako alegorii naszego gównianego życia. Odebrałem z tego tytułu kilka pozytywnych recenzji, kilka osób poklepało mnie po plecach mówiąc coś o Noblach, gównie, talencie i o tym, że mój oddech już czuje na plecach jakiś tam Vargas Llosa czy inny chuj. Jak to zazwyczaj bywa, moje nowe zajęcie szybko mnie znudziło i dałem sobie spokój z byciem nowym wieszczem. Wróciłem do swej nory korporacyjnego kreta, bo do szczura to mi daleko.

Tu mi się przypomniała postać niejakiego Grigorija Perelmana. Perelman to rosyjski matematyk żydowskiego pochodzenia, który od niechcenia udowodnił hipotezę Poincarego (ja też nie mam pojęcia o co chodzi) a tysiąc innych obalił albo przewrócił do góry nogami. Jego dokonania są tak ważne i przełomowe, że zapewne nigdy nam się nie przydadzą w codziennym życiu, a ja nawet nie wiem jak się je odmienia przez przypadki. Nie o to jednak chodzi. Grigorij Perelman pewnego dnia zrezygnował z dalszej kariery, z przyjmowania nagród oraz pochwał i uciekł od świata. Obecnie wiedzie skromny żywot w małym mieszkaniu gdzieś w St Petersburgu. Szczerze napisawszy, to jest wariatem, który udziela odpowiedzi stojąc za zamkniętymi drzwiami i udaje, że nie ma nic wspólnego z tym znanym Perelmanem.

Można go czasem spotkać w metrze (petersburskim) i trudno go odróżnić od okolicznych kloszardów. Oto człowiek, który ma naprawdę wyjebane.


Nie żebym sugerował, że też jestem geniuszem – ja generalnie to prostak jestem. Ale podoba mi się ten człowiek, który miał odwagę uciec od splendoru i ciepła akademickiej katedry. A łatwo nie miał, bo przecież jest Żydem, a każdy Żyd nie tylko robi macę z chrześcijańskich noworodków, ale także jest chciwy na materialne przyjemności życia.

Mnie pozostaje jedynie wspomnienie chwil, kiedy napisanie czegokolwiek sensownego nie sprawiało mi egzystancjalnego bólu. Jak to już podkreślałem niejeden raz, twórczość to domena ludzi dalekich od szczęśliwości. Ludzie zadowoleni i syci jeszcze nigdy nie stworzyli nic epokowego.

Myślę sobie, że dobrze, że rok temu nie znałem tej piosenki, bo pewnie dzisiaj nie mógłbym na nią patrzeć. A tak miło posłuchać jak Bogusław Linda udaje Leonarda Cohena. Słyszałem kilka lat temu o tym muzycznym eksperymencie, ale do dzisiaj nie zdawałem sobie sprawy, że jego efekt jest strawny i taki efektowny. Już nigdy.

Link podesłała Andżelika, nie będę jej za to dziękował, bo i tak tego nie przeczyta.

czwartek, 14 października 2010

Golden Shower z krainy ośmiu bitów

Wiele lat temu gdy byliśmy jeszcze piękni i młodzi, trafiliśmy do pewnego niszowego klubu (tak niszowego, że nie istnieje już od ponad pół dekady) na imprezę rozkręcaną przez niejakiego DJ Robota. Dookoła nas – sami studenci politechniki odziani w grube okulary i flanelowe koszule pamiętające jeszcze młodość Clinta Eastwooda. Nieliczne kobiety służyły jedynie do podpierania ścian, które uginały się od tego szalonego zlotu męskiego testosteronu drugiej jakości. Na ekranie wesoło przewijały się kolejne urywki z dawno minionych czasów dominacji 8-bitów, a z głośników wydobywały się elektroniczne dźwięki ujmujące brutalnością swej prostoty. To były wspaniałe czasy.

Zupełnie przypadkowo przypomniałem sobie o tym wszystkim, gdy natknąłem się na poniższy filmik. Ważne są tak wizualizacje jak i warstwa muzyczna, którą można określić mianem godnej kontynuacji twórczości DJ Robota.


Takie wypady w przeszłości przypominają mi jaki już stary się zrobiłem – od momentu gdy w moim domu królowało małe Atari minęło już przecież ponad dwadzieścia lat.

I na tej refleksji poprzestanę w ten niczym nie wyróżniający się od innych czwartkowy wczesny wieczór.

sobota, 9 października 2010

Gregu is back!!!

Nie wiadomo na jak długo. Może znowu przepadnę na kilka miesięcy. Może znowu życie wciągnie mnie w swoją grę i ostatnią rzeczą o jakiej będę myślał to napisanie czegoś na blogu. Bo życie moi mili nie rozpieszcza, sami dobrze o tym wiecie. Rzadko bywa tak, żeby wszystko szło gładko, zawsze są jakieś przeszkody. Zawsze coś stoi na drodze. nasza egzystencja polega na tym, żeby z tymi przeciwnościami wziąć się za bary. Wiem, brzmi to jak kiepska nawijka domorosłego rapera, który mówi o życiu wśród szarych bloków. Ale tak jest, że życie nie składa się z wielkich wydarzeń. Wielkie dramaty i wielkie sprawy zawsze są obok nas. Nas dotyczą nasze małe dramaty, przeszkody, frustracje czy radości. Codzienne potyczki z rzeczywistością, A ona potrafi być bardzo wrednym przeciwnikiem.
Nie powiem, ten rok kosztował mnie sporo stresów i w sumie ciesze się, że zmierza już ku końcowi. Ogólnie na tą chwilę, jestem człowiekiem bardzo zmęczonym, nic mnie nie interesuję poza sprawami dotyczącymi bezpośrednio życia mojego i mojej żony. Dlatego nie dziwcie się, że nic nie pisałem. Nawet próbowałem z dwa tygodnie temu coś tutaj naskrobać ale jakoś nic się nie trzymało kupy i w połowie postu przestałem. Z drugiej strony nie mam za wielu tematów. Bo wiecie, ostatnio nie lubię się denerwować, więc nie czytam za dużo i zbytnio się nie interesuję. W Polonii nie najlepiej, nic nowego. Szkoda nerwów żeby śledzić nasze nieszczęście. Oczywiście mecze oglądam i się nawet ekscytuję ale potem już nie śledzę komentarzy prasowych, wątków na różnych forach. pewnie jak JW zmieni trenera to dowiem się o tym od kolegów z pracy albo oglądając mecz zauważę, że coś już Janasa nie pokazują. O polityce w Polsce to już w ogólnie nie chce mi się czytać. W dodatku, ze wszyscy wiemy na jakim poziomie jest nasze dziennikarstwo, które to wszystko opisuje.
Całe szczęście jest Sadat, który ratuje honor naszego blogu pisząc coś czasem.
Ponieważ sam nie ma chwilowo o czym pisać to pozwolę sobie dać parę komentarzy do jego postów.
1 września napisał on o The Wailing Wailers i ogólnie dobrym, starym reggae. Nie mniej wydaje mi się, że przedstawił on nieco wyidealizowany obraz Jamajki lat 60 i jej muzyki. Już wtedy nie było na Jamajce bezpiecznie. Były gangi, było getto, były strzelaniny, uliczne walki. Całe ówczesne reggae razem z Wailersami na czele wywodziło się z kultury ulicy i przemocy. To przecież w tych czasach ukształtowała się na ulicach Kingston subkultura rude boys. I poza tym, że ubierali się z większa klasą niczym nie różnili się od dzisiejszych gangsta. Na chłopaków wpływ miały takie filmy jak James Bond czy westerny Sergio Leone. Musiałem być twardy i nieustraszony. Bo w West Kingston liczy się ten kto nie pęka. Wzorcowy rudie lubi popić, potańczyć w dancehall'u a po potańcówce traktuje kobiety przedmiotowo a innych mężczyzn traktuje pięścią lub nożem. Może popiszę o tym coś więcej innym razem. Teraz tylko przytoczę taką małą anegdotkę dotyczącą jednego z hymnów rude boysów "Tougher than Tough" Derrick'a Morgan'a na potwierdzenie moich słów. Otóż stworzył on tą piosenkę na prośbę jednego z bardziej znanych rudies w West Kingston, nazywanego Busby. Na początku artysta napisał kawałek "Cool off Rudies". Busby jednak stwierdził, że ta piosenka nie pasuje do niego i nie odzwierciedla jego osobowości gdyż on jest bardziej tough niż cool. Dlatego powstało "Tougher than tough". Jak Busby usłyszał kawałek o sobie puszczony w jednym z dancehall'i tak się ucieszył, że świętując to wydarzenie zaczął szaleńczo tańczyć i polewać piwem z butelki innych imprezowiczów. Zmoczył też dziewczęta, które trzymały się z gangiem o wdzięcznej nazwie the Vikings. Następnego dnia, w drodze na kolejne tańce został zastrzelony. Rozlana krew oczyściła więc hańbę spowodowaną rozlanym piwem.

wtorek, 5 października 2010

Tusk vs dopalacze, czyli wojny z handlem nowa odsłona

Nowy miesiąc i nowe tematy. Do wyboru – albo Palikot i jego ruch imienia Palikota albo walka rządu z rynkiem dopalaczy.

O Panu Januszu nie mam siły nic pisać. Nawet go lubię ale uważam, że zmierza tam gdzie od dawna siedzi już inny Janusz, tyle że Korwin-Mikke - w kierunku partii kanapowej, a nawet i kanapkowej. Nawet nie wadzą mi jego lewicowe poglądy, bo zdaje się, że Palikot jest bardziej pragmatykiem i politycznym realistą, a tacy w romantycznej Polsce nie mają szans na sukces.

O dopalaczach też nic nie wiem. Szczerze, to do weekendu myślałem, że chodzi o produkty, które nabywają ludzie ćwiczący nad sylwetką w siłowniach. Jak byłem naiwny dowiedziałem się dopiero niedawno. A już miałem tu napisać – co ten Tusk czepia się chłopaków robiących masę?

Problem dopalaczy pokazuje dwie rzeczy. Jak dziurawe jest polskie prawo, jak bardzo PR-owy jest nasz obecnie nam panujący rząd i jak głupia jest nasza kochana młodzież. Hmm, to w sumie trzy rzeczy są. Wojna z dopalaczami prowadzona jest w asyście kamer telewizyjnych oraz dziennikarskich piór i pod czułą opieką speców od public relations, którzy na bieżąco niemal monitorują jak działania przekładają się na nastroje społeczne. Brakuje tylko scen pokazujących jak Donald Tusk własnoręcznie zakuwa w kajdanki handlarzy, a ich trupy układa na furmance. Po dobrze wykonanej robocie odjeżdża w kierunku zachodzącego słońca. Tu przypomniała mi się końcowa scena For Few Dollars More, tylko że zamiast Eastwooda widzę sami-wiecie-kogo.


Zwracam szczególną uwagę na ten piękny i jakże pełny dialog pomiędzy głównymi bohaterami:
Man With No Name: "16...17...22...22? (Gun Blast!) 27!"
Mortimer: "Any trouble boy?"
Man With No Name: "No old man. Thought I was having trouble with my adding, it's all right now."


Chociaż jestem zwolennikiem wolności handlu, to dla dopalaczy jakoś nie mam uznania i mój parasol ochronny ich nie dotyczy. Ich sprzedaż jest/była legalna tylko dlatego, że wykorzystywała kruczki prawne, zresztą dosyć naiwnie skonstruowane i bazujące na amerykańskim sposobie postrzegania prawa. Do tego dochodzi bezczelność osób związanych z tym „biznesem” i to, że jawnie ich oferta skierowana była w stronę osób młodych, a więc głupich jak lewe buty. Mimo wszystko sprawa wcale łatwa nie jest, a mnie martwi dodatkowo to, że wykorzystać można ją do jeszcze większego zniewolenia społeczeństwa. Daj państwu palec, a za chwilę weźmie całą dłoń. A wszelkim „królom dopalaczy” należy się siarczysta pięść w nos. Albowiem, największym wrogiem wolności jest ten kto robi z niej zły użytek, jak mawiał pewien klasyk. Nienawidzę ludzi, którzy dają władzy sposobność do tego, by powiększać swoje imperium kosztem nas samych.

Gdzieś na końcu jest oczywiście fakt, że dopalacze są trucizną o bliżej nieokreślonym składzie. Debilem trzeba być, by ryzykować zdrowiem konsumując takie rzeczy. Na szczęście, debile mają swojego patrona w osobie Donalda Tuska, który zrobi wszystko co w jego mocy, by uchronić ich półmózgi od dalszej dewastacji. Sondaże świeccie nad duszą tego dobrego człowieka!

piątek, 1 października 2010

Piątkowe dywagacje o naturze muzyczno-refleksyjnej

Dzisiaj będzie krótko. Za oknem typowa polska jesień wroga człowiekowi. Deszcze, zimne wiatry, stalowe chmury zasłaniające słońce – nie jest dobrze. A będzie jeszcze gorzej. I tak do połowy kwietnia bądź maja. I jak tu nie chlać?

Nie wiem zupełnie czemu ale z taką pogodą po wuju kojarzy mi się jedna piosenka wspaniałego zespołu The Stranglers.

Dusicieli jakoś ominęła wielka sława i zaszczyty. Są oczywiście popularni i szanowani, miejsce w panteonie rocka też mają zaklepane. Ale siedzą w nim gdzieś daleko z tyłu i wydaje się jakby z roku na rok przesuwali się coraz bardziej w cień. Niemniej spłodzili niejeden i niedwa dobre utwory. „Walk on by” to akurat jest cover ale śmiem twierdzić, że wydobyli z niego wszystko co najlepsze.


Oryginał napisał Burt Bacharach dla Dionne Warwick. W sumie też brzmi nieźle, nawet mając na uwadze to kto go skomponował.

Bacharach ma na koncie tyle wyciskaczy łez i tzw. „pościelówek”, że musiałbym przez kolejny rok pisać tylko o tym. Do tego, ten człowiek nadal żyje, ma się dobrze i chyba ciągle coś tworzy, więc istnieje ryzyko, że to nie koniec jego radosnej twórczości. Nie żebym go lubił, wręcz przeciwnie, wzdrygam się nawet pisząc te słowa. Ale za poniższą scenę należą się autorom ukłony. „Casino Royale” z Peterem Sellersem to największy gniot w historii kina, ale ta jedna chwila godna jest obejrzenia. W roli podkładu muzycznego – „Look of Love”, którego autorem jest wiecie-sami-kto.


No ale wracając do Stranglersów, to oczywiście znani są przede wszystkim ze swojego nieśmiertelnego hitu, czyli Golden Brown. I tym się żegnam na dzisiaj oddalając się wkrótce w objęcia polskiej jesieni koloru golden brown (and silver sky).

wtorek, 28 września 2010

Idioci dookoła nas i rozważania o Dicku

Dopóki nie odkryłem internetu, nie wiedziałem, że jest tylu idiotów. To podobno powiedział Stanisław Lem, ten sam miły starszy pan, którego inny wybitny pisarz SF, Philip Dick oskarżał o nieistnienie i bycie wytworem KGB.

Gdybym miał kiedykolwiek co do tego wątpliwości, wystarczy, że zajrzę do statystyk bloga i one (znaczy się wątpliwości) znikają niczym erekcja na widok napalonej Renaty Beger. Historia jest prosta – ktoś wpisuje frazę do google’a i wchodzi do nas, bo wydaje mu się, że znalazł tu to czego szukał. Niektórzy, i owszem, wiedzą co robią i wyszukiwarką posługują się niczym murzyn bananem. Ale co chwila zdarzają się dzieci błądzące we mgle. Nie wiem jak głupim trzeba być, by niektóre słowa i wypowiedzi w ogóle wpisywać, a potem co gorsza iść dalej swoim gównianym tokiem rozumowania.

Nie wiem jak nazywa się jedyny krzak, który zrzuca igły, ale istnieje tysiąc lepszych sposobów na znalezienie tej informacji. Nie mam pojęcia ile trwa wyrobienie spersonalizowanej karty miejskiej, ale z pewnością wystarczy tego poszukać na oficjalnej stronie ztm.waw.pl. Nie mam pojęcia co to może być „rantka na tosvych” i wolę nie wiedzieć. Reszta wyników (tylko z ostatnich dni) jest już mniej szokująca i powiem nawet więcej, że można tu coś na szukane tematy znaleźć. Najczęściej powtarzają się hasła związane z lenarami (szkoda, że niewiele więcej wiem na ich temat, bo bym się z chęcią podzielił), chłopakami z baraków (nowych sezonów już nigdy nie będzie!), atari 6 (rozumiem, że pamięć do numerków już nie ta) i punkiem. Wśród tego wszystkiego raz na jakiś czas pojawi się jakiś gówniany rodzynek, po którym Stanisław Lem robi obrót w grobie powtarzając „a nie mówiłem”.

Już nie chodzi nawet o to, że ludzie szukają rzeczy typu „filmy ruchanie cudzych żon” czy „napiszę kilka zdań o mojej ojczyźnie” (czyżby wypracowanie do szkoły?) – oba autentyczne. Chodzi o to, że niektórym się chyba wydaje, że google to myśląca istota, której trzeba zadać pytanie, a ona na pewno odpowie. Jak w tym starym radzieckim dowcipie o lepszych czasach:

Uczeni radzieccy skonstruowali bardzo mądry komputer, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Na uroczyste otwarcie zaproszono uczonych amerykańskich, którzy zadali komputerowi pytanie: "Jak nazywa się najsilniejszy, najbardziej demokratyczny kraj świata?" Komputer natychmiast odpowiedział:
- Związek Radziecki.
Uczeni amerykańscy zadali komputerowi drugie pytanie: "W jakim kraju żyją najbardziej szczęśliwi ludzie i w jakim kraju ludzie zarabiają najwięcej na świecie?" Komputer zatrzeszczał, a po chwili wyświetlił na ekranie odpowiedź:
- W Związku Radzieckim.
Uczeni Amerykańscy zadali komputerowi jeszcze jedno pytanie: "W jakim kraju ludzie jedzą najwięcej mięsa w przeliczeniu na jednego mieszkańca?" Komputer przez chwilę zastanawia się nad odpowiedzią, w końcu odpowiada:
- Ale za to u was biją Murzynów!

Ludzie, nie zadawajcie pytań jak babci na kolanach w wieku pięciu lat, tylko myślcie frazami i słowami. To nie jest trudne, no chyba, że mieszka się w Siedlach i „internet w domu” ma się od niedawna, a do tego nie zawsze jest prąd, bo trzeba najpierw popedałować żeby nabić dynamo.
Albo lepiej nie, nic nie zmieniajcie, bo lubię się czasem pośmiać z indolencji niektórych osób.

Jako, że pewnego dnia ktoś tu zapewne trafi szukając informacji na temat tego co o Lemie myślał Dick, to specjalnie dla nich skończę i ten temat. Wiele nie wiem, ale Dickowi wydawało się, że LEM to skrót od Lenin-Engels-Marks i pod tym akronimem kryje się zespół radzieckich naukowców, którzy za pomocą literatury chcą przejąć władzę nad światem. Zabawne? Możliwe.
Philip Dick zmarł w 1982 roku jako zapomniany i pomijany milczeniem szaleniec z dozą geniuszu. Jeszcze w latach zimnej wojny był przekonany, że za swoje prawicowe poglądy jest prześladowany przez amerykański wywiad. Wpadł w obsesję i paranoję związaną z tym, że jest inwigilowany przez różne specsłużby. Bał się porwania i wywiezienia do ZSRR. W latach 70-tych zaczął mieć wizje i żyć podwójnym życiem. Myślę, że jego śmierć zasmuciła tylko nielicznych – tych, których nie zmęczyło pukanie się w czoło na jego widok.

Po wielu latach okazało się jednak, że dawna obsesja Dicka związana z wywiadem wcale nie była wykwitem jego chorej wyobraźni. FBI rzeczywiście bawiło się z nim w grę, w której agencja była niewidzialnym kotem, a pisarz pragnieniem. Więc może i co do Lema miał rację?

poniedziałek, 27 września 2010

Z porażkami (i remisami) nam do twarzy

Wszystko wróciło do normy. Nie wiem co ta nasza Polonia w sobie ma, ale po kilku (dokładnie pisząc – trzech) w miarę udanych meczach, wróciliśmy na stare tory. Na Konwiktorskiej znowu dominuje rozczarowanie i posmak niewykorzystanych szans, a o niedawnych jeszcze pomrukach budzącej się potęgi, nikt zdaje się już nie pamiętać.
W sobotę były chociaż emocje. Przez pierwszy kwadrans padły aż trzy gole, a to nie był wcale koniec. Skończyło się na remisie i co tu pisać każdy dookoła wiedział jedno. Sen się skończył, wróciła stara dobra Polonia Warszawa.

Wyrównująca bramka Gancarczyka to niemal “stadiony świata”. Niemal bo obrońcy byli coś nader statyczni i niechlujni, zupełnie jakby nie wierzyli, że ktoś taki jak Pan Janusz może w ogóle coś ustrzelić. My też się zdziwiliśmy, bo to do niedawna jeden z większych niewypałów transferowych. Teraz jest nieco lepiej, także dlatego, że reszta piłkarzy dziaduje ponad miarę. Tosik – na moje oko to ma astygmatyzm, bo żadne podanie nie dotarło do kolegi z drużyny, poza tymi do których miał dosłownie metr. Rachwał – niewidzialny człowiek od czarnej roboty, tyle że tej czarnej roboty unikający. Pozostaje więc jedynie niewidzialny, a takich piłkarzy się nie lubi. Smolarek – zgasł odkąd wychodzi w pierwszym składzie, jeżeli tak grał w Kavali, Boltonie czy Racingu to wcale się nie dziwię temu, że szybko lądował na trybunach. To tylko o kilku wybranych ulubieńcach, z resztą wcale nie jest lepiej. W tej sytuacji nie ma znaczenia nawet to, że jedna z bramek bytomian padła po jawnym zagraniu ręką. Z takim rywalem powinniśmy wygrać różnicą kilku trafień.

Ja się nie martwię, bo i nieco dziwnie było przychodzić na K6 jako arenę sukcesu. Z porażkami nam zdecydowanie bardziej do twarzy.


Powyższe zdjęcie pochodzi ze strony www.ksppolonia.pl

poniedziałek, 20 września 2010

Wrzesień nudny jak twarz Marka Jóźwiaka

Tegoroczny wrzesień coś nader nudny jest. No jakby się nie spinać i kombinować, to nie ma o czym tu napisać.
Nawet polityka zawodzi nieco, bo i z tej trupiarni wieje stęchlizną i parafiną. Pewnego dnia zniknął nawet Krzyż i wyobraźcie sobie, obyło się bez ofiar śmiertelnych. Kwiat polskiego dziennikarstwa jedynie nieco posmutniał, bo teraz część z nich musi zabrać się do roboty, a nie sterczeć na czatach obok „Przekąsek Zakąsek”. Na szczęście są inne tematy zastępcze. A to Zakajew i serwilizm Polski wobec Matki Rosji, a to wewnętrzne czystki w PiS, a to spory o to czy polityk z zarzutami korupcyjnymi może czy nie może startować w wyborach samorządowych. Jednym słowem – same rzeczy, których rozstrzygnięcie przekłada się bezpośrednio na jakość życia zwykłego Jana Kowalskiego. Czasem można odnieść wrażenie, że żyjemy w kraju, który po prostu nie ma innych, ważniejszych problemów.

Sportowo, to obecnie warto zerkać na tabelę Ekstraklasy, bo czeka tam na nas piękny widok. Do tego stopnia cieszy on moje serce, że aż postanowiłem go uwiecznić dla potomności. Patrzcie, podziwiajcie i Legii szukajcie.

14 miejsce. A gdyby nie feralny mecz z Cracovią (feralny dla Krakowian), to byłoby jeszcze gorzej. Nowy stadion, przekupieni kiełbaskami kibice, powrót dopingu, reklamy w których wykorzystano całą łubiankę najlepszych truskawek, a póki co, sportowo jest wielki, parujący klops z gówna. Miało być tak pięknie, a póki co, najpiękniejszy w Legii to jest ciągle Marek Jóźwiak.

poniedziałek, 13 września 2010

Dzień w którym odszedł Bakero

Miesiąc po zwycięskich derbach, w których Polonia rozgniotła zieloną ladacznicę, przyszła pora na chwilę smutku. Ten dzień, tak jak tamten, również warto zapamiętać, jednak z zupełnie innego powodu.

Wczoraj przegraliśmy u siebie z Koroną Kielce aż 1:3 i wynik był wodą na młyn naszego raptuska Józia. W sumie już przychodząc na stadion odnosiło się wrażenie, że czeka nas nie tyle stadionowy spektakl co największa stypa nowożytnej Europy. A w roli głównej nieboszczyka On – Jose Mari Bakero, zwany również Marią.

Nie jest łatwo podsumować jego prawie rok bytności na K6. Z jednej strony, Bakero czyli legenda Barcelony. Miał wszelkie papiery na to, by okazać się butnym gnojkiem co najmniej kalibru Beenhakeera (czy jak mu tam było). Takim co to przyjedzie do Polski, najlepiej ze swoim prywatnym kucharzem, zamknie się w rezydencji, a w wywiadach udzielanych na lewo i prawo będzie dawał nam bezcenne porady rodem z pierwszego świata. Okazał się jednak człowiekiem miłym, skromnym a nawet nieco ciapowatym. I jako taki idealnie pasował do Polonii. Kiedy zobaczyłem jego zdjęcia bez brody i w szarej koszulce polo model „bazar Różyckiego 1985” pomyślałem, że na ulicy można by go nie odróżnić od równie szarego motłochu zmierzającego do pracy albo idącego się nachlać po niej. I się kurwa nawet wzruszyłem.


Pamiętam jego pierwszy mecz i nieco szczęśliwy remis z Legią na Łazienkowskiej. Do rywala znad kanałku Bakero miał szczęście – na 9 możliwych punktów zdobył siedem. Za ostatnie 3:0 ma miejsce w annałach tego klubu już na zawsze. Chociażby za to należy mu się moja prywatna sympatia i szacunek jako do człowieka.

Sympatia sympatią, ale jakim trenerem ten Bakero był? Nie znam się, ale wyniki jakoś go nie bronią. W zeszłym sezonie walka o utrzymanie niemal do końca, teraz mimo wielkich wzmocnień Polonia grała coraz to słabiej. Bywało więc różnie, no i te nietrafione transfery zimą... Gdzie jest teraz Cortez i inne wynalazki? No właśnie. Trenera się rozlicza za grę, a przyjaźń należy odłożyć na drugi plan. I z taką niemałą przykrością trzeba stwierdzić, że chociaż forma rozstania pozostawia wiele do życzenia, to jednak taki dzień kiedyś nadejść musiał. To byłby trener na długo w sytuacji gdyby Polonia grałaby piach, składała się głównie z młodzieży, której największym marzeniem jest utrzymanie się w Ekstraklasie. Na inne cele sama motywacja, sympatia i nazwisko to za mało.

Oczywiście, życzę Bakero sukcesów i zastanawiam się jedynie czy zostanie on trenerem specjalizującym się w pracy w naszym pięknym kraju czy też może wróci do ojczyzny. Tyle że tam to czeka co najwyżej trzecia liga i granie do kiełbasek. A u nas taka Legia pewnie już się rozgląda za kimś kto zacznie sprzątać po cudownym dziecku Macieju „pozostaje mi tylko przeprosić kibiców” Skorży... Porażki Legii nieco osładzają mi obecne czasy niepewności, która jest przecież dla kibica Polonii smutną normą w swej oczywistości.


Zdjęcia pochodzą z serwisu www.ksppolonia.pl, a drugie ukradłem jakimś Hiszpanom (oni pewnie też je komuś ukradli).

środa, 1 września 2010

The Wailing Wailers

Dzisiaj pora na wpis krótki ale za to, wyjątkowo, spokojny i pozbawiony przekleństw. Co zdarza mi się nader rzadko.

Może to dobroczynny wpływ słuchania utworów z płyty, której okładkę widzicie powyżej. Było to w roku 1965. Bob Marley i Peter Tosh razem. Musi jeszcze minąć kilka lat zanim przywdzieją kolorowe ubrania, zapuszczą dready i paląc marihuanę staną się ikonami ruchu rasta. Póki co, grają lekkie i rzewne ska, noszą garnitury z nieco przykrótkimi nogawkami od spodni i wyglądają tak niewinnie jak tylko potrafią.

Płyta nazywa się „Wailing Wailers”, a zespół to oczywiście legendarni The Wailers. Koncertują i tworzą po dziś dzień, przechodząc rozliczne mutacje, przemiany i zmiany osobowe. Ale to ich czarna płyta z połowy lat 60-tych podoba mi się szczególnie. Pewnie dlatego, że to składowa muzycznych geniuszów Marleya, Tosha i Bunny’ego Wailera, który jako jedyny z tej trójcy żyje i ma się chyba całkiem dobrze. Może dlatego, że czuć tu jeszcze klimat Karaibów przed epoką reggae, gdzie wszystko było jakby bardziej uporządkowane i bezpieczne. Jamajka dopiero od kilku lat jest niepodległym państwem, więc społeczeństwo jeszcze wierzy w lepszą przyszłość dla siebie i swoich bliskich. Za kilka lat pojawi się kontestacja i otwarte niezadowolenie z polityki, korupcji i faktu, że zamiast iść do przodu, kraj zmierza w przepaść. Tymczasem jest rok 1965 i wydaje się, że Jamajka stoi u progu swojego złotego wieku.



Warto posłuchać całej płyty – niestety, w Polsce nie jest tak znowu łatwo dostępna.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Nerdy on-tour, czyli wizyta na Widzewie

W minioną sobotę, jak przystało na blisko trzydziestoletnich dżentelmenów z kredytami hipotecznymi u szyi i brzuchami drugiej szczupłości, wybraliśmy się w objęcia nieznanego, czyli na wyjazd. Trochę w myśl zasady, że raz na rok to i kura może pierdnąć, bo tak się składa, że przynajmniej ja, za drużyną jeżdżę tak mniej więcej góra raz w sezonie. O poprzednich wyjazdach można sobie nawet na tym blogu poczytać – jak ktoś chce i umie szukać.

Acha, jestem mega piknikiem i na zawsze już nim będę. Na wyjazdy jeżdżą rodziny z dziećmi, emeryci, nastolatkowie z mlekiem pod nosem, więc czemu i nie my?

Nie będę się rozwodził opowieściami. Jak na Polonię, czyli klub bez kibiców, pojechało nas na Widzew Łódź sporo. Na sektorze zameldowało się bowiem 450 „nieistniejących”. Można popaść w lekką paranoję, bo skoro nas nie ma, to kto tam był? I czy w ogóle był? Biedne umysły kibicowskich troglodytów idących po pasku propagandy Jedynych Słusznych i Honorowych Klubów musiały przeżywać spore katusze i owa zagadka zapewne do dzisiaj krąży wśród nich czekając na geniusza, który to wszystko jakoś ogarnie.

Sam stadion? No cóż. To tam rozgrywano Ligę Mistrzów przed niemalże piętnastoma laty? Trudno w to uwierzyć. Jestem przyzwyczajony do ssyfu, błota i smrodu z tojtojów, ale na Widzewie nawet tych ostatnich nie ma. Wszystkiego pozostałego jest za to aż w nadmiarze. Zasieki, druty kolczaste, krzaki, drzewa i błotnista ścieżka przecinana korzeniami wita nas na dzień dobry. Całe szczęście, że sektor dla gości spory, no i widoczność niezła. Co prawda na pierwszym planie i tak widać przede wszystkim płot odgradzający nas od łódzkiej swołoczy. Ale kto by tam przyjeżdżał mecze oglądać. Ja nawet jednej akcji nie zapamiętałem.

Poniżej kilka zdjęć – tylko stadionowe widoczki i smaczki oraz pogląd na drugą stronę.





Co do gospodarzy. Widzew zaprezentował się bardzo ładnie, świetny doping. Do tego stopnia świetny, że gdy naprawdę huknęli nie słyszałem co mówi kolega stojący metr ode mnie. W naszym kierunku nie poleciał żaden kamień, co jak na warunki łódzkie należy uznać za powitanie porównywalne do wizyty Ojca Świętego.

Jak wypadliśmy my pokazuje film poniżej. W przypadku jego wykorzystania należy podać źródło więc podaję – www.ksppolonia.pl.
Nie było źle, a ja doskonale pamiętam rok zdaje się, że 2006, smutny jesienny wieczór gdzieś w środę i mecz w deszczu z Podbeskidziem. Na Kamiennej było nas wtedy chyba mniej niż na sektorze gości w minioną sobotę. Kto wie, może jednak naprawdę idzie ku lepszemu ta nasza kochana Polonia?

piątek, 27 sierpnia 2010

Piątkowe dywagacje muzyczne pora przywrócić

Kiedyś ustanowiłem na tym blogu zwyczaj, że każdego piątku pisałem co nieco o muzyce, która mi ostatnio chodzi po głowie. Pora wskrzesić tą tradycję – chociażby na ten jeden dzień.

Street punk lubię chyba najbardziej ze wszystkich gatunków muzycznych. Nie ma tu miejsca na pedalstwo, bogaty warsztat techniczny czy wirtuozerię. Nie ma miejsca na cienkie głosiki, egzaltację i teksty o tym jak zostawiła cię jakaś głupia szmata. Jest za to energia, szczerość i dzikość. Jest tu miejsce na prawdziwe życie, gdy nie chce Ci się iść do roboty, a przy życiu trzyma Cię jedynie piłka nożna, koledzy i pinta piwa wieczorem. A do tego, przynajmniej w pionierskich czasach spod znaku „unite and win”, street punk omija szerokim łukiem politykę. A jak o niej już wspomni, to najczęściej w kontekście szubienicy na której zawsze znajdzie się miejsce dla kolejnych karierowiczów.

Niestety, albo stety, jak tam sobie kto woli, street punk szybko stał się symbolem ruchu skinhead. Oczywiście, w latach 80-tych, to słowo oznaczało coś innego niż obecnie. Więc wszelkie skojarzenia są dosyć stereotypowe, ale przyznać trzeba i to, że zawłaszczenie następowało z aprobatą przynajmniej niektórych zespołów. Ten skręt to właściwie był koniec tego gatunku, bo w tym momencie zaczął zaprzeczać on sam sobie i swojej elementarnej apolityczności. Więc obecnie należy go traktować jedynie jako ciekawostkę muzyczną i ramotkę ideologiczną świadczącą o czasach dawno minionych.
Combat 84, który można posłuchać powyżej, grał jeszcze bardzo prosto – tak w stylu „trzy akordy darcie mordy”. Ale bywały i takie zespoły, które wysilały się na coś więcej. Przykład pierwszy z brzegu – The Last Resort.

No i ta warstwa tekstowa, zgadzamy się czy nie?

Cut the taxes one by one
Cut them 'til the job is done

4-skins to z kolei już prawdziwy street punkowy artyzm. Tu z kolei łatwo ich pomylić z Madness. Plastic Gangsters to mój ulubiony ich kawałek. Klasyczny – bo ani słowa o polityce.

Podobnie The Blitz…

Ręce same składają się do oklasków, a to jedynie część z przebogatej biblioteki muzycznej, której początek dał, kto wie, czy nie ten utwór poniżej.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Atak śpiewających kastratów

No i Sadat wrócił z Coke Life Festival. Poniżej kilka refleksji póki pamiętam z czego śmiałem się na miejscu.

Po pierwsze uno, dowiedziałem się, że frontmenem 30 Seconds to Mars jest niejaki Jared Leto, którego nawet ja kojarzę z kilku filmów takich jak komedia romantyczna „Requiem dla snu” (polecam na randkę i wiem co mówię). To wyjaśnia ten pisk nastoletnich fanek, kiedy jego zespół zaczął brzdąkać. O muzyce nie będę się wypowiadał, bo to nieco urągające. Może więc chociaż napiszę, że w sumie to cieszę się, że współczesna młodzież znowu docenia brzmienie gitar i innych klasycznych instrmentów rockowego światka. Sam przecież pamiętam niedawne przecież czasy, gdy w dobrym tonie było jedynie brzmienie prosto z komputera. To z tej epoki pochodzi inna gwiazda festiwalu, czyli Chemical Brothers. W sumie to nie wiadomo czy w ogóle to byli oni, bo koncert polegał na wizualizacjach i puszczaniu muzyki znad konsolety. Potrzeba nieco wyobraźni (albo naiwności), by w tych majaczących gdzieś na scenie postaciach widzieć ów słynny duet.

Mi się nie podobało. Albo inaczej. Podobało się przez pierwsze pięć minut, ale potem było ciągle podobnie i podobnie. Stopień znudzenia szybko poszybował w górę niczym wiązki laserów. Było nieco wspomnień z czasów liceum, bo ten zespół kojarzy mi się z tą właśnie epoką (i nieco zlewa się w jedno z Prodigy, ale to inna sprawa).

Odkryciem dnia nie był też grający z boku donGURALesko. Nigdy o nim nie słyszałem. Podczas koncertu również nie miałem ku temu okazji, bo nagłośnienie należało do tych bardziej chujowych.

Nie mam pojęcia o czym ten człowiek śpiewa. Są możliwe dwie alternatywy – albo twórca jest poetą-geniuszem i do jego tekstów trzeba podchodzić niczym do analizy Witkacego, albo mamy do czynienia z pretensjonalnym stylem imitującym ważne znaczenia za pomocą aspirującego słownictwa. W to pierwsze śmiem wątpić.

Drugiego dnia miałem zaszczyt poznać Panic! At the Disco i posłuchać mega gwiazdy czyli MUSE. Ci ostatni podobno mają status obiektu kultu, ale jakoś mnie nie przekonali. Może i są technicznie nieźli, ale do kurwy nędzy. Dlaczego obecnie każdy zespół musi mieć wokalistę, który zawodzi jakimś cienkim ciotowatym głosikiem?

Nic mnie tak nie denerwuje jak ta współczesna dominacja kastracyzmu. Poza tym w tym całym MUSE coś dużo z klasycznego U2 i epoki art rocka. Szału nie ma. Poza tym ich koncert coś nie należał do tych w których artyści byli zaangażowani. Takie odwalanie chałtury bardziej z tego wyszło. Gdzie im do skaczącego Iggy Popa chociażby?


Zapewne się czepiam – festiwal jest raczej dla nastolatków, a o gustach się przecież nie dyskutuje.

piątek, 20 sierpnia 2010

Sadat jedzie na Coke Life, czyli...

...co ja tam będę kurde robić?

Dzisiaj jadę na Coke Life Festival – gdyby nie to, że w praktyce prawie za darmo, to wiadomo, że nigdy bym się na coś takiego nie wybrał. Zerkam na listę zespołów. To znaczy, mam nadzieję, że to lista zespołów, bo żadna nazwa mi nic nie mówi i równie dobrze może to być cokolwiek innego. I widzę jak się tam będę nudził i krzywił. Nie moje klimaty i to wybitnie. Ale cóż, darowanemu koniu nie zagląda się w zęby, jak mawiają starożytni rosjanie. A ponarzekać to sobie lubię i dobrze, że będę miał ku temu okazję.
No pierwszy przykład z brzegu, żeby nie być gołosłownym. 30 Seconds to Mars. Nawet ładna nazwa, a jak z muzyką?

Nie chcę mi się nad nimi pastwić, bo i za mojej młodości zdarzały mi się błędy. Takie chociażby jak kupowanie kaset Skid Row albo Def Leppard, tudzież nucenie sobie pod nosem przebojów Mr Big. Ale dawno już takich rzygowin nie słyszałem i jakoś nie mogę zrozumieć fenomenu takiej muzyki. Albo raczej „muzyki”.

Dobra muzyka to chociażby Henry Rollins, czyli taki jakby Stallone sceny muzycznej. Jakoś nigdy specjalnie go nie kochałem, ale muszę przyznać, że to jednak kawał legendy. Poniżej „Liar”, czyli jego największy chyba przebój, który pamiętam z młodości spędzanej w towarzystwie starego dobrego Radia WaWa (only rock&roll).


Rollins znany jest z tego, że wygląda tak jak wygląda – duży z niego chłopak. A do tego potrafił przywalić, szczególnie na koncertach swojego dawnego zespołu czyli Black Flag.


Samo Black Flag jakoś mnie muzycznie nie ujmuje, ale dla porządku poniżej jeden wybrany losowo kawałek. Na koncertach bywało wesoło. Odpieranie ataków skinheadów było tam ponoć na porządku dziennym niczym u innych bisy.


Henryk oprócz muskulatury jest także myślicielem, a raczej wolnomyślicielem (czyli że myśli wolno). Internet donosi o tym, że napisał jakieś książki i udziela się na niwie społecznej. Jest oczywiście Rollins tępym lewakiem i wrogiem establishmentu – tego samego, który zrobił z niego taką gwiazdę sceny niezależnej. Mimo to, nawet da się lubić jego dokonania.

W ramach odtrutki przed festiwalem i pokrakami, które będą mnie tam atakować, jeszcze jeden fajny kawałek. Sobie mówię, że nigdy już nie napiszę żadnej piosenki, bo Anti Nowhere League napisało ją już za mnie.

People ride about all day
In metal boxes made away
I wish that they would drop the bomb
And kill these cunts that don't belong !!!

Utwór ma status kultowego i jako taki, doczekał się różnorakich coverów, ot chociażby takiego w wykonaniu The Meteors.

I hate people
I hate the human race
I hate people
I hate your ugly face
I hate people
I hate your fucking mess
I hate people
They hate me !!!

Wspaniałe czasy. To jest prawdziwa muzyka, opowiadająca o prawdziwych problemach prawdziwych ludzi. Grana przez nich i dla nich. Nie żadne festiwalowe wywłoki, które udają że się buntują bo to jest w modzie.


You're the middle class kiddies from public schools
Who write the slogans on the toilet walls
Like Tony Benn's clones in plastic masks
You wave a hammer and sickle, never Union Jacks
Got lots of mouth when your in a crowd
But when your alone you don't speak loud !!!

środa, 18 sierpnia 2010

Deliverance, czyli rzecz o hillbilly

... podobno Gazeta Wyborcza tym filmem się na swoich szpaltach zachwyca po dziś dzień, ale nawet to nie jest w stanie mi go obrzydzić. Dzisiaj z kinowej biblioteczki sadata wyciągam słabo znaną w Polsce ramotkę rodem ze wspaniałych lat 70-tych.

W głównych rolach Jon Voight (obecnie bardziej znany z tego, że ma słynną córkę), Burt Reynolds (Mistrz Kierownicy ucieka w swojej najlepszej chyba kreacji) i Ned „squeal like a pig” Beatty. Fabuła zaczyna się niewinne i sielsko. Do tego stopnia, że zaczynamy się zastanawiać – czy ta przygodowa klisza aby na pewno jest warta większej uwagi.

Ano jest, bo Deliverance w pewnym momencie skręca gwałtownie, niczym rzeka po której podróżują główni bohaterowie. Etos męskiej przygody z piwem w ręku i wiosłem w drugim oddala się w niebyt, ustępując miejsca brudnej walce o przeżycie.

Kilku mieszczuchów postanawia przeżyć wspólnie przygodę blisko prawdziwej natury i wybrać się na spływ kajakami w dół rzeki. Dzika dolina niebawem zostanie zalana ustępując miejsca na zbiornik retencyjny. Ale szybko okazuje się, że na miejscu czeka ich coś czego się nie spodziewali...


Nie chodzi ani o UFO, ani o Stasi, ani nawet o kanibalów. Jak wiadomo, najbardziej przerażającymi istotami jakie możemy spotkać na swojej drodze są po prostu inni zwykli ludzie. A już szczególnie hillbilly, czyli mówiąc po naszemu „wsioki” albo „buraki”. Ludzie gór to taka drobna amerykańska ciekawostka. Wolni, biali, nie mający większych kontaktów ze światem zewnętrznym. Niemal dzicy i niezbyt przyjaźnie nastawieni do obcych. Niewykształceni ignoranci zapomniani przez Boga i historię. To oczywiście stereotyp, ale czy aby na pewno?

Żeby wiedzieć o kim mowa wystarczy tylko zerknąć na jeden z odcinków słynnego Jerry Springer Show...

… to typowy hillbilly początku XXI wieku. Ale Ci których spotkali na swojej drodze bohaterowie Wybawienia byli dużo cięższego sortu.

Słynna scena podczas której Ned Beatty nago jest zmuszony do udawania świniaka, przeszła do annałów (a nawet – analów) kina. Powiedzmy sobie szczerze i brutalnie. Trudno zapomnieć gdy bezzębny wieśniak gwałci grubego amerykańskiego mieszczucha.

Chociaż to przecież nie horror, wspomnienie tych chwil przewija się we wszelakich listach najbardziej przerażających momentów jakich możemy uświadczyć dzięki dziesiątej muzie. A to o czymś świadczy.

Wizerunek ludzi gór w Wybawieniu mocno zapadł każdemu w pamięci. Już wcześniej pojawiali się w kinie, zazwyczaj jako ciekawostka na pograniczu komedii i słodkiego sentymentalizmu. Dzięki omawianemu filmowi już nikt nie czuje do nich nic więcej poza obrzydzeniem, a przede wszystkim strachem. Nawet w moim ulubionym serialu, czyli Trailer Park Boys, wizyta w lesie jest okazją do wyrażenia niepokoju przez Bubblesa: „Mam nadzieję, że nie ma tu żadnych wiochmenów. Nienawidzę wiochmenów”.

To oczywiście nadal stereotypy.

Nie będę się bawił w odkrywanie o co w tym filmie chodzi. Dla miłośników akcji mamy półtorej godziny emocji. Dla tych którzy lubią nad filmem podumać też się coś znajdzie z całą pewnością. Wszystko razem tworzy jedną z klasycznych za Wielką Wodą pozycji, po którą warto z pewnością sięgnąć.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Aptekarski gamoń w żółtym strikes back

Stare piłkarskie przysłowia mawiają, że niewykorzystane sytuacje się mszczą, a jeżeli Legia sama nie da rady wygrać meczu to zawsze może liczyć na pomoc gamiona w żółtym.

Wczorajszy mecz z Cracovią oczywiście mnie mocno zdenerwował – w sumie to mnie wszystko denerwuje, więc można powoli darować sobie tego typu wstawki. Pasiaki miały sporą szansę przejechać się po Wielkiej Legii, ale niestety, podobnie jak my sezon (i dwa i trzy) temu, nie miały ku temu napastników. Wątłe 0:1 dla Cracovii nie miało szansy się utrzymać, ale końcowe sekundy to dla mnie skandal.

Ja wszystko rozumiem. Rozumiem, że stadion jest nowy, a Walter zapłacił za emocje do samego końca. Ja rozumiem, że sędzia wziął za zwycięstwo, a uczciwość nie pozwala mu przekręcić. W końcu jak się bierze za zwycięstwo, to wygrana musi być, tak?

Ale jednak trochę niesmaku mi pozostaje. Przypomnijmy fakty – w ostatnich sekundach meczu bramkarz Cracovii, Cabaj, przetrzymuje piłkę w dłoniach dłużej niż regulaminowe sześć sekund. Gdy wybija w końcu piłkę (po niesamowicie długich jedenastu zdaje się sekundach), rozlega się gwizdek i sędzia dyktuje rzut wolny pośredni z linii pola karnego. Taki rzut to jakieś 75% karnego, a więc spora szansa na bramkę. No i gol pada. Na pachnącym świeżością stadionie rozlega się szał radości, bo Wielka Legia odnosi triumf. Nieważne że smród przekrętu aż kręci w nosie.

Można powiedzieć, że Cracovia sama sobie była winna. Racja. Można i należy się wiecznie pilnować, bo przecież gamoń w żółtym w każdej chwili jest w stanie wyciągnąć jakiś przepis i podciągnąć go pod zaistniałe boiskowe fakty. Ale chyba nie o to chodzi. Przepisy są tak skonstruowane, żeby sędzia piłkarski miał możność samodzielnego oceniania czy dane zachowanie podpada pod paragraf czy nie. Dlatego też nie każdy faul jest gwizdany, bo faulem nie jest każde dotknięcie rywala, nawet mocniejsze. Faulem nie jest każda ręka. Nie każdy nieudany wślizg kończy się wolnym i reprymendą. Nie każda gra na czas kończy się kartką. Nawet nie każdy offsajd kończy się gwizdkiem. Klauzule generalne w przepisach dają możność interpretacji zgodnie z duchem gry. Sędzia Daniel Stefański o nim wyraźnie zapomniał, gdy w ostatniej sekundzie dyktował wolny pośredni. Miał chyba świadomość, że najpewniej spowoduje to zmianę wyniku. Miał czy nie miał? Pamiętajcie, że jest tylko gamoniem w żółtym, ale nawet gamonie posiadają inteligencję i wyobraźnię.

Inna sprawa że ten przepis jest rzadko stosowany. Ale jest. Teraz rozumiem każdy będzie liczył po cichu sekundy kiedy piłka znajduje się w rękach bramkarza. A po upływie sześciu rozlegnie się gwizdek i „lex legia” wejdzie w życie kolejny raz. No chyba, że jest zarezerwowana tylko dla wyjątkowych sytuacji, np. takich gdy zdecydowany faworyt nie może sobie poradzić z outsiderem.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Momenty były

Jeśli uznać, że życie składa się z momentów, to w piątek przeżyłem jeden z kategorii tych godnych zapamiętania na zawsze. Tak naprawdę dopiero po kilkudziesięciu godzinach mogę coś sensownego napisać, bo wcześniej nie do końca docierało do mnie, że nasza ukochana Polonia pokonała Legię aż 3:0.



Nie chodzi już nawet o to, że „od zawsze” to my jesteśmi Ci gorsi. Ostatnie derby też przecież wygraliśmy (ach, co to była za radość), a w dwóch poprzednich padały remisy. Tym razem jednak naszym przeciwnikiem nie była ta „stara dobra” Legia, ale wielki zielony potwór buchający marketingowym szumem dookoła siebie. Nowy piękny stadion wybudowany za podatników pieniądze, nowy trener z wizerunkiem „młodego, zdolnego, a już z sukcesami”, pęczek nowych piłkarzy, którzy kosztowali krocie i musieli zostać ściągnięci z zagranicy albowiem żaden z Polaków nie reprezentuje rzekomo godnego Wielkiej (L) poziomu. To wszystko sprawia, że piątkowy mecz nabierał dodatkowych smaczków.

Być może to i tak początek złotej ery klubu z Powiśla. Być może. Na razie jednak muszą zająć się tam analizowaniem dlaczego Polonia skopała im porządnie dupska :-)

Pierwsza połowa nie napawała do końca optymizmem. Niby na zero, ale kilka razy serce zabiło mi mocniej, gdy któraś z zielonych larw przedzierała się przez nasze czarne zasieki obronne. Może i ja dałem się ponieść magii legijnego PR-u, który wmawia nam od pewnego czasu, że piłkarze pokroju Cabrala, Manu, Kneżevica czy Vrdlojlaka to poziom niemal światowy? Mecz oglądany już z poziomu domowego fotela rzucał nieco inne światło na boiskowe harce. Pierwsza połowa była wyrównana, ale ze wskazaniem na Polonię. I nic nie zapowiadało, że druga odsłona zakończy się krwawą rzeźnią!

Festiwal zaczął Bruno strzałem z dystansu. Zareagowałem na tą bramkę jakieś pół sekundy po tym jak piłka zaprzepotała w siatce. Zupełnie jakbym nie mógł uwierzyć w to, że tego dnia Polonii będzie pisany los inny niż zazwyczaj. Potem dywagacje „czy to dowiozą” przerwał Smolarek, a wisienkę na torcie dołożył Adrian Mierzejewski. Na świetlnej tablicy ukazał się piękny widok: Polonia-Legia 3:0.

To nie tylko wynik czysto piłkarski, ale coś jeszcze. To nie nam przecież wybudowano stadion za publiczne środki i to nie nas w Warszawie głaszcze się po główkach. Hanka i jej radosna ratuszowa ekipa udaje że nas nie ma. A tymczasem, na złość wszystkim dookoła, jesteśmy i ciagle o sobie przypominamy. A to wygranymi potyczkami z pupilkiem ratusza, a to za pomocą medialnych transferów, a to faktem, że zapełniamy coraz ściślej nasz malutki stadionik z poprzedniej epoki. Na złość Bufetowej i tym wszystkim, którzy udają że nas nie widzą.

Co do fanatyków zielonej ladacznicy. Nie wpadli do nas, a szkoda, bo piłka nożna jest dla kibiców przecież. Dostali 300 biletów, a potem „zażądali” półtora tysiąca, czyli ćwierć pojemności stadionu. Nierealne żądanie nie mogło być spełnione, o czym doskonale wiedzieli.
Własnoręcznie zrywałem transparent, na którym cweluchy topredowały nasze polonijne starania o renowację stadionu na K6. Skoro tak podoba im się jego obecny rozmiar, że nie chcą dopuścić do rozbudowy, to niech teraz nie szczekają. Ale konsekwencja to jedna z tych rzeczy, których próżno szukać w małym świecie kibicowskich troglodytów.

Użyte zdjęcia pochodzą z serwisu www.ksppolonia.pl