Święta, święta i po świętach, a poza tym coś nie ma o czym pisać. Więc skoro tak, to nic nie piszemy. A nawet jeżeli jest o czym, to jakoś czasu chyba ostatnio brakuje. Zupełnie jakby wraz z wiekiem doba stawała się krótsza i krótsza. Może po prostu coraz więcej obowiązków ma człowiek, a może po prostu coś mnie pojebało? Nie wiem. Pewnie mnie coś po prostu pojebało, ostatnio często tak mam. 2009 rok to generalnie rok mnie-siebie-pojebania, gdybym miał napisać najkrótsze podsumowanie mijających dwunastu jebanych miesięcy. Na szczęście, nawet mnie takie refleksje nie obchodzą, więc niczego takiego tu nie będzie jak jakieś pedalskie podsumowania.
Co do pedałów to ostatnio spodobał mi się swoisty cover najsłynniejszej kolędy nowożytnego świata, czyli Last Christmas Wham!. Może i ma urok walca drogowego, humor godny ośmiolatka ze ściany wschodniej, ale ogólnie nawet miło się słucha.
Lata 80-te to były jednak okropne czasy dla takich jak ja. Ze swoją łysiną nie miałbym szans u żadnej laski. Wtedy seks uprawiali tylko tacy co mieli borsuka z włosów na głowie i pasowało im gdy chodzili w żółtych ortalionach. Niewątpliwie, wspaniałe czasy i wspaniale, że już ich nie ma.
Napisałbym coś więcej ale czasu niestety już brak. Sensownych wydarzeń – również.
poniedziałek, 28 grudnia 2009
środa, 9 grudnia 2009
chodzi o to...
...by króliczka gonić a nie go złapać.
Różne takie myśli mnie nachodzą - nieważne, że wspomagane piwem i winem, które szczerzy się do mnie pływając nago w kieliszku. Myślę sobie, że kurwa rację mieli te filozofy co to mówili, że szukać to znaczy tyle co już znaleźć. Życie to tak jakby, myślę sobie, jedna wielka podróż. A w podróży to wiadomo o co chodzi. Nie wiecie?
A ja wiem.
Podróż to przygotowania i proces. Planujesz, marzysz, snujesz wyobrażenia, odliczasz dni do finału. Tłumaczysz sobie samemu: chodzi właśnie o to,by tam dotrzeć. I to jest całe clue. A to że na końcu jesteś w jakimś tam miejscu wymarzonym to już nie jest ważne. Ważne jest to, że podróżowanie to proces, a więc coś co trwa. A to gdzie prowadzi, to już nie ma żadnego znaczenia. Dlatego też, najpiękniejsza podróż to taka, która długo trwa i kieruje nas donikąd. Najpiękniejsze jest to co trwa i trwa, by w końcu zaprowadzić nas nad przepaść, której pozwolimy siebie samego zabrać. Nie ma nic piękniejszego niż iść przed siebie. Wiadomo, że człowiek jest istotą ułomną, więc musimy sobie tłumaczyć, że to wszystko ma jakiś cel. Cel w postaci "sęsu". Ale tak sobie myślę, i niech mi wino w kieliszku skwaśnieje, jeżeli kłamię, że najważniejsze to jednak być w drodze. Bo jak się dojdzie do celu, to człowiek sobie może pomyśleć, że chodziło mu jednak o coś zupełnie innego. I wtedy pojawia się, ten no, dysonans poznawczy.
And be a simple kind of man.
Be something you love and understand.
Be a simple kind of man.
Won't you do this for me son,
If you can?
Czy nie o to właśnie kurwa chodzi w tym wszystkim? Tak się sam siebie pytam - o co w tym wszystkim chodzi? Nie wiem. I myślę, że jedynie sadatyzm magiczny zna na to odpowiedź. Obiecuje niebawem przetrzeć gówniane szkiełko wyroczni i odpowiedzieć na wszystkie ważne pytania jakie zadaje myśląca część ludzkości. A póki co, polecam alkoholizm jako jedyną formę walki z jesienną depresją :-)
Różne takie myśli mnie nachodzą - nieważne, że wspomagane piwem i winem, które szczerzy się do mnie pływając nago w kieliszku. Myślę sobie, że kurwa rację mieli te filozofy co to mówili, że szukać to znaczy tyle co już znaleźć. Życie to tak jakby, myślę sobie, jedna wielka podróż. A w podróży to wiadomo o co chodzi. Nie wiecie?
A ja wiem.
Podróż to przygotowania i proces. Planujesz, marzysz, snujesz wyobrażenia, odliczasz dni do finału. Tłumaczysz sobie samemu: chodzi właśnie o to,by tam dotrzeć. I to jest całe clue. A to że na końcu jesteś w jakimś tam miejscu wymarzonym to już nie jest ważne. Ważne jest to, że podróżowanie to proces, a więc coś co trwa. A to gdzie prowadzi, to już nie ma żadnego znaczenia. Dlatego też, najpiękniejsza podróż to taka, która długo trwa i kieruje nas donikąd. Najpiękniejsze jest to co trwa i trwa, by w końcu zaprowadzić nas nad przepaść, której pozwolimy siebie samego zabrać. Nie ma nic piękniejszego niż iść przed siebie. Wiadomo, że człowiek jest istotą ułomną, więc musimy sobie tłumaczyć, że to wszystko ma jakiś cel. Cel w postaci "sęsu". Ale tak sobie myślę, i niech mi wino w kieliszku skwaśnieje, jeżeli kłamię, że najważniejsze to jednak być w drodze. Bo jak się dojdzie do celu, to człowiek sobie może pomyśleć, że chodziło mu jednak o coś zupełnie innego. I wtedy pojawia się, ten no, dysonans poznawczy.
And be a simple kind of man.
Be something you love and understand.
Be a simple kind of man.
Won't you do this for me son,
If you can?
Czy nie o to właśnie kurwa chodzi w tym wszystkim? Tak się sam siebie pytam - o co w tym wszystkim chodzi? Nie wiem. I myślę, że jedynie sadatyzm magiczny zna na to odpowiedź. Obiecuje niebawem przetrzeć gówniane szkiełko wyroczni i odpowiedzieć na wszystkie ważne pytania jakie zadaje myśląca część ludzkości. A póki co, polecam alkoholizm jako jedyną formę walki z jesienną depresją :-)
Gdzie do kurwy jest moja wena tfurcza?
Tak sobie zerkam na to co napisałem wczoraj i ogarnia mnie poczucie zażenowania. Takie wydarzenie w moim życiu – koncert super kapeli, na który czekałem dosyć długo, a ja zachowałem się jak redaktor ściennej gazetki parafialnej i napisałem takie gówno, że się muchy do niego zlatują. Kiedyś byłoby inaczej.
Jaka by ta moja niedawna przeszłość nie była, nie można jej odmówić jednego: kiedyś to się było w stanie coś wymyślić i stworzyć Dzieło przez duże „DZ”. Się piło, się smuciło, się człowiek refleksjonował, czy jak tam to nazwać. Ale czasem coś nabazgrało się. A jak się już to coś napisało, to czytelnikom aż skórę na jajkach ściągało z wrażenia i wzruszenia. A jak czytelnicy nie posiadali jajek to im one wyrastały, a następnie działo się tak jak powyżej napisane. A obecnie?
A obecnie to mam problem z napisaniem jednego prostego zdania, tak by pod koniec jego tworzenia samemu nie usnąć z nudów. Weny nie ma. Poszła się jebać, moje smutki w ostatnim spazmie przed agonią, chwyciły ją spadając w przepaść. Zabrały ją ze sobą. Wydałem z siebie jedynie ryk rozpaczy – zrozumiałem, że pogoń do szczęścia zawsze oznacza pożegnanie z byciem Bogiem pióra.
Zdolności twórcze to domena ludzi cierpiących, a ludzie szczęśliwi, cóż, nigdy nie stworzyli nic sensownego. Ludzie szczęśliwi to debile, którzy szczerzą zęby do byle czego, latają boso po łąkach, wąchają kwiatki, przesiadują w restauracjach, wydają kasę na świeczki do domu chociaż mają przecież światło. Ludzie szczęśliwi to hołota. Historia ludzkiego postępu i sztuki, to wypadkowa bolących serc na przestrzeni dziejów. Gdyby nie depresje, człowiek nadal siedziałby na drzewie, gwałcił kozy i zadowalał się tym co upoluje i wygrzebie z ziemi. A wieczorami siedziałby przy świecach patrząc wszystkim dookoła czule w oczy i trzymając się za dłonie nuciłby jakieś gówniane piosenki o szczęściu. Takie chociażby jak ta poniżej.
Ale gówno, ja pierdolę, brzmi nieco jak reklama jakiejś sekty. Jestem pewien, że za chwilę usłyszymy tą piosenkę w reklamie pasty do zębów – wiecie, umyj nią zęby to będziesz szczęśliwy, albo jakoś tak. Głupie pedały.
Zastanawiam się co zrobić, by mieć wenę i jednocześnie być szczęśliwym. Być może to dylemat w stylu „dać się przelecieć i ciągle być dziewicą”, ale znam się na seksie na tyle, że wiem, że to jest wykonalne. Więc będę szukał tego rozwiązania, bo nic mi nie poprawia tak humoru jak spłodzenie dobrego tekstu na blogu. W tej chwili jednak bliżej mi zdecydowanie do łąk, polnych kwiatów i piosenek o tym, że lalalala jest wspaniale. Tak dłużej być nie może – dla mojego i Waszego dobra, do kurwy nędzy.
Jednym słowem – pora żeby stary dobry sadat-chuliganin pióra wrócił do świata żywych. Nudno tu coś bez niego.
Jaka by ta moja niedawna przeszłość nie była, nie można jej odmówić jednego: kiedyś to się było w stanie coś wymyślić i stworzyć Dzieło przez duże „DZ”. Się piło, się smuciło, się człowiek refleksjonował, czy jak tam to nazwać. Ale czasem coś nabazgrało się. A jak się już to coś napisało, to czytelnikom aż skórę na jajkach ściągało z wrażenia i wzruszenia. A jak czytelnicy nie posiadali jajek to im one wyrastały, a następnie działo się tak jak powyżej napisane. A obecnie?
A obecnie to mam problem z napisaniem jednego prostego zdania, tak by pod koniec jego tworzenia samemu nie usnąć z nudów. Weny nie ma. Poszła się jebać, moje smutki w ostatnim spazmie przed agonią, chwyciły ją spadając w przepaść. Zabrały ją ze sobą. Wydałem z siebie jedynie ryk rozpaczy – zrozumiałem, że pogoń do szczęścia zawsze oznacza pożegnanie z byciem Bogiem pióra.
Zdolności twórcze to domena ludzi cierpiących, a ludzie szczęśliwi, cóż, nigdy nie stworzyli nic sensownego. Ludzie szczęśliwi to debile, którzy szczerzą zęby do byle czego, latają boso po łąkach, wąchają kwiatki, przesiadują w restauracjach, wydają kasę na świeczki do domu chociaż mają przecież światło. Ludzie szczęśliwi to hołota. Historia ludzkiego postępu i sztuki, to wypadkowa bolących serc na przestrzeni dziejów. Gdyby nie depresje, człowiek nadal siedziałby na drzewie, gwałcił kozy i zadowalał się tym co upoluje i wygrzebie z ziemi. A wieczorami siedziałby przy świecach patrząc wszystkim dookoła czule w oczy i trzymając się za dłonie nuciłby jakieś gówniane piosenki o szczęściu. Takie chociażby jak ta poniżej.
Ale gówno, ja pierdolę, brzmi nieco jak reklama jakiejś sekty. Jestem pewien, że za chwilę usłyszymy tą piosenkę w reklamie pasty do zębów – wiecie, umyj nią zęby to będziesz szczęśliwy, albo jakoś tak. Głupie pedały.
Zastanawiam się co zrobić, by mieć wenę i jednocześnie być szczęśliwym. Być może to dylemat w stylu „dać się przelecieć i ciągle być dziewicą”, ale znam się na seksie na tyle, że wiem, że to jest wykonalne. Więc będę szukał tego rozwiązania, bo nic mi nie poprawia tak humoru jak spłodzenie dobrego tekstu na blogu. W tej chwili jednak bliżej mi zdecydowanie do łąk, polnych kwiatów i piosenek o tym, że lalalala jest wspaniale. Tak dłużej być nie może – dla mojego i Waszego dobra, do kurwy nędzy.
Jednym słowem – pora żeby stary dobry sadat-chuliganin pióra wrócił do świata żywych. Nudno tu coś bez niego.
wtorek, 8 grudnia 2009
Gogol Bordello
Zaniedbaliśmy bloga i jego czytelników za co przepraszamy. Przez pewien czas jego szpalty wirtualne, napędzane był głównie moim smutkiem i refleksjami na temat błędów życia. Na takim paliwie daleko zajechać nie można, nie dziwne więc, że pewnego dnia, blog się rozkraczył na poboczu i trzeba było nieco poczekać na renesans formy i idei, pod nowym znakiem niż czarna rozpacz.
Ja właśnie przed chwilą wróciłem z koncertu Gogol Bordello i spiesznie chciałem podzielić się kilkoma refleksjami. Tym bardziej, że to jeden z tych zespołów, których słuchałem długo w październiku, miesiącu smuty i czarnych chmur.
W pewnym sensie, stojąc dziś w tłumie rozentuzjazmowanych fanów, chciałem im podziękować, że wtedy ze mną byli i potrafili pobudzić swoją dziką mieszanką punka i cygańsko-słowiańskiego folka. Dzięki.
Trudno napisać coś odkrywczego, ale Gogol Bordello to taka szalona energia, że nawet ja, człowiek o masce zamiast twarzy, nie posiadający uczuć i brzydzący się wszelką formą ekstrawertyczności, zacząłem dygać w rytm muzyki i uśmiechać się na widok wyczynów szalonego Eugene Hutza. Wokalista z przedziwnym wąsem to popijał wino z butelki, to zrzucał ciuchy, to wywijał gitarą akustyczną dookoła siebie. No a najważniejsze, że świetnie śpiewał z uroczym ukraińskim akcentem i robił dobre show, które chciało się oglądać. Nieco tego ostatniego ukradł mu ekwadorski spec od wszelkich przeszkadzajek, który czasami przejmował wokalne stery śpiewając... po hiszpańsku, a to biegając z bębnem, skacząc na scenie, czy występując w meksykańskiej masce zapaśnika. Ogólnie, jedna wielka bomba.
W takich chwilach nachodzą mnie refleksje:
- zmarnowałem młodość, powinienem nie tylko ćpać, zaliczać wszystko dookoła, ale dodatkowo mógłbym to połączyć z chodzeniem na koncerty
- chociaż czuje się nieco za staro na bywanie na podobnych imprezach, to uczynię z tego moje kolejne, zapewne dziesiąte już hobby
Aczkolwiek, mogę się czuć nieco zawiedziony - na ostatnim koncercie na jakim byłem to w końcu ja i Greg decydowaliśmy co gwiazdy wieczoru mają śpiewać. Na Gogol Bordello tak nie było :)
Ja właśnie przed chwilą wróciłem z koncertu Gogol Bordello i spiesznie chciałem podzielić się kilkoma refleksjami. Tym bardziej, że to jeden z tych zespołów, których słuchałem długo w październiku, miesiącu smuty i czarnych chmur.
W pewnym sensie, stojąc dziś w tłumie rozentuzjazmowanych fanów, chciałem im podziękować, że wtedy ze mną byli i potrafili pobudzić swoją dziką mieszanką punka i cygańsko-słowiańskiego folka. Dzięki.
Trudno napisać coś odkrywczego, ale Gogol Bordello to taka szalona energia, że nawet ja, człowiek o masce zamiast twarzy, nie posiadający uczuć i brzydzący się wszelką formą ekstrawertyczności, zacząłem dygać w rytm muzyki i uśmiechać się na widok wyczynów szalonego Eugene Hutza. Wokalista z przedziwnym wąsem to popijał wino z butelki, to zrzucał ciuchy, to wywijał gitarą akustyczną dookoła siebie. No a najważniejsze, że świetnie śpiewał z uroczym ukraińskim akcentem i robił dobre show, które chciało się oglądać. Nieco tego ostatniego ukradł mu ekwadorski spec od wszelkich przeszkadzajek, który czasami przejmował wokalne stery śpiewając... po hiszpańsku, a to biegając z bębnem, skacząc na scenie, czy występując w meksykańskiej masce zapaśnika. Ogólnie, jedna wielka bomba.
W takich chwilach nachodzą mnie refleksje:
- zmarnowałem młodość, powinienem nie tylko ćpać, zaliczać wszystko dookoła, ale dodatkowo mógłbym to połączyć z chodzeniem na koncerty
- chociaż czuje się nieco za staro na bywanie na podobnych imprezach, to uczynię z tego moje kolejne, zapewne dziesiąte już hobby
Aczkolwiek, mogę się czuć nieco zawiedziony - na ostatnim koncercie na jakim byłem to w końcu ja i Greg decydowaliśmy co gwiazdy wieczoru mają śpiewać. Na Gogol Bordello tak nie było :)
poniedziałek, 23 listopada 2009
Derby za nami
W piątek odbyły się derby Warszawy. Polonia w końcu walczyła i wywiozła z terenu zielonej ladacznicy jeden cenny punkt. Nasza radość z remisu była ogromna. Atmosfera była wspaniała. Mimo iż mecz oglądaliśmy „tylko” na telebimie na K6, doping rozbrzmiewał jak za dawnych, dobrych czasów. A euforii po golu dla nas chyba nie da się opisać słowami.
Byli tylko najwierniejsi, a mimo to przyszło nas i tak bardzo dużo. Na meczu nie zabrakło przekleństw czy dosadnych piosenek o naszych skomplikowanych uczuciach żywionych do kochanych sąsiadów zza miedzy. I jakoś w końcu nikomu to nie zawadzało, bo stadion to nie teatr, mimo iż są osoby, które próbują nam wmówić, że jest inaczej.
Otóż nie jest. Stadion to miejsce gdzie uchodzą z nas animalistyczne tendencje, złości, gdzie stajemy się na powrót żądnymi krwi małpoludami. Stadion to świątynia testosteronu, błogosławione miejsce będące enklawą męskiej, choć nie tylko, wolności. Zawsze uważałem facetów, którzy nie interesują się piłką nożną za spedalone cipy. Nie znam żadnej osoby, niezależnie od płci, która po przyjściu choć raz na mecz ligowy na stadionie, nie chciała wrócić nań ponownie. Magia ciągle działa, chociaż szpony komercji robią swoje, dusząc to co w piłce najpiękniejsze, czyli kibicowską spontaniczność i szeroki wachlarz emocji.
Niestety, my z RB nie zostaliśmy po meczu, ale nasi kibice zgotowali piłkarzom sporą niespodziankę, czekając na nich na stadionie i robiąc im w nagrodę głośną fiestę. Normalnie jakby to nie była Polonia Warszawa :-)
Obiektywnie, to mecz był chyba nieco nudnawy, ale ja to zauważyłem dopiero post factum, czyli tak jak zawsze. Remedium na żałosny poziom polskiej piłki? Oglądaj ją na żywo, z poziomu trybun, wydarzenia na zielonej murawie nabierają innego, dużo mniejszego, znaczenia.
Piękna piosenka prosto z Rotterdamu. Przy tym się bawią i rozrabiają tamtejsi chuligansi. Do mnie jakoś ta cała Holandia nie trafia, ale co kto tam lubi.
Dużo lepiej, nieprawdaż? Cockney Rejects, czyli muzyczna forpoczta West Ham United, klasyka street punk i kamień węgielny dekady lat 80-tych. To jeszcze z tych wspaniałych czasów, kiedy w starej dobrej Anglii nie dostawało się zakazu stadionowego za wstanie z krzesełka w trakcie meczu. Teraz to już niestety ale teatr, i to drogi, więc dla nielicznych.
Byli tylko najwierniejsi, a mimo to przyszło nas i tak bardzo dużo. Na meczu nie zabrakło przekleństw czy dosadnych piosenek o naszych skomplikowanych uczuciach żywionych do kochanych sąsiadów zza miedzy. I jakoś w końcu nikomu to nie zawadzało, bo stadion to nie teatr, mimo iż są osoby, które próbują nam wmówić, że jest inaczej.
Otóż nie jest. Stadion to miejsce gdzie uchodzą z nas animalistyczne tendencje, złości, gdzie stajemy się na powrót żądnymi krwi małpoludami. Stadion to świątynia testosteronu, błogosławione miejsce będące enklawą męskiej, choć nie tylko, wolności. Zawsze uważałem facetów, którzy nie interesują się piłką nożną za spedalone cipy. Nie znam żadnej osoby, niezależnie od płci, która po przyjściu choć raz na mecz ligowy na stadionie, nie chciała wrócić nań ponownie. Magia ciągle działa, chociaż szpony komercji robią swoje, dusząc to co w piłce najpiękniejsze, czyli kibicowską spontaniczność i szeroki wachlarz emocji.
Niestety, my z RB nie zostaliśmy po meczu, ale nasi kibice zgotowali piłkarzom sporą niespodziankę, czekając na nich na stadionie i robiąc im w nagrodę głośną fiestę. Normalnie jakby to nie była Polonia Warszawa :-)
Obiektywnie, to mecz był chyba nieco nudnawy, ale ja to zauważyłem dopiero post factum, czyli tak jak zawsze. Remedium na żałosny poziom polskiej piłki? Oglądaj ją na żywo, z poziomu trybun, wydarzenia na zielonej murawie nabierają innego, dużo mniejszego, znaczenia.
Piękna piosenka prosto z Rotterdamu. Przy tym się bawią i rozrabiają tamtejsi chuligansi. Do mnie jakoś ta cała Holandia nie trafia, ale co kto tam lubi.
Dużo lepiej, nieprawdaż? Cockney Rejects, czyli muzyczna forpoczta West Ham United, klasyka street punk i kamień węgielny dekady lat 80-tych. To jeszcze z tych wspaniałych czasów, kiedy w starej dobrej Anglii nie dostawało się zakazu stadionowego za wstanie z krzesełka w trakcie meczu. Teraz to już niestety ale teatr, i to drogi, więc dla nielicznych.
poniedziałek, 16 listopada 2009
Coś dawno nic o sporcie nie było.
Dosyć już z metafizyką i poetyką. Myślę, ze już możecie mieć dosyć naszych uzewnętrznień. Dawno nic o sporcie nie pisaliśmy a przecież była ku temu okazja. W końcu nasz narodowy mesjasz i cudotwórca przejął stery naszej reprezentacji. Co prawda już nie raz pisaliśmy z Sadatem, ze na kadrę kładziemy lachę bo ani to ciekawe ani kumate ani nawet narodowe. Zawsze powtarzałem, że nie jest to reprezentacja Polski tylko polskiego związku piłkarskiego zrzeszonego w międzynarodowej organizacji. Ale to nie ważne, bo skłamałby gdybym powiedział, że mecze naszych orłów w ogóle mnie nie interesują. Z pewną ciekawością wyczekiwałem debiutu Smudy. Co tu kryć - lubię nawet człowieka. Myślę, że kto jak kto ale on potrafi trafić do piłkarzy. Wiadomo, że nie są to tytani intelektu i trzeba do nich czas dosadnie. Opierdolić kiedy trzeba ale też pochwalić kiedy się zasłużyło. Nie da się ukryć, że wybór jego na stanowisko trenera był ewidentnie pod publiczkę ale z drugiej strony nadaje się na to mimo wszystko.
Mecz był taki jak każdy widział. Plus jest taki, że chłopaki coś zaczęli grać, brak wysokich i daleki podań i gry na pale. Rzeczywiście podawali do siebie po ziemi i grali piłką ale jeszcze długa droga przed nimi. Jak tak dalej pójdzie może uda się nawet wyjść z grupy w 2012 w sumie jeszcze ponad dwa lata zostały.
Ogólnie cały poprzedni weekend upłynął pod znakiem sportu. Dlatego tez jako prawdziwy sportowiec siedziałem z piwem przed telewizorem od 16 w sobotę. Najpierw mecz naszych orłów w miedzy czasie tekstowa relacja z koszykówki Polonii, następnie baraże do MŚ: Rosja - Słowenia i Irlandia - Francja a na koniec clash of titans Brazylia - Anglia. w niedziele jeszcze tylko wielki mecz rugby Irlandia - Australia ( dla porównania to tak jakby Niemcy z Anglią w piłkę grali). emocji co nie miara.
Spodziewajcie się więcej sportu i to głównie polonijnego bo już w piątek Derby Warszawy. A zespół Dumy Stolicy poprowadzi sławetny Bakero, wiec będzie o czym pisać.
Mecz był taki jak każdy widział. Plus jest taki, że chłopaki coś zaczęli grać, brak wysokich i daleki podań i gry na pale. Rzeczywiście podawali do siebie po ziemi i grali piłką ale jeszcze długa droga przed nimi. Jak tak dalej pójdzie może uda się nawet wyjść z grupy w 2012 w sumie jeszcze ponad dwa lata zostały.
Ogólnie cały poprzedni weekend upłynął pod znakiem sportu. Dlatego tez jako prawdziwy sportowiec siedziałem z piwem przed telewizorem od 16 w sobotę. Najpierw mecz naszych orłów w miedzy czasie tekstowa relacja z koszykówki Polonii, następnie baraże do MŚ: Rosja - Słowenia i Irlandia - Francja a na koniec clash of titans Brazylia - Anglia. w niedziele jeszcze tylko wielki mecz rugby Irlandia - Australia ( dla porównania to tak jakby Niemcy z Anglią w piłkę grali). emocji co nie miara.
Spodziewajcie się więcej sportu i to głównie polonijnego bo już w piątek Derby Warszawy. A zespół Dumy Stolicy poprowadzi sławetny Bakero, wiec będzie o czym pisać.
Poniedziałkowa jazda obowiązkowa

O Kometach przeczytałem ostatnio takie krótkie i trafne podsumowanie: oto zespół którego słuchają wielkomiejscy nieudacznicy, uwielbiający rozpamiętywać swoje małe porażki i niepowodzenia życiowe. Coś w tym jest. Można Komety lubić lub nie, ale trzeba przyznać, że grają ciekawie. Można też, tak jak ja, mieć do nich stosunek dosyć ambiwalentny. Muszę tylko koniecznie sprawdzić co to dokładnie znaczy, bo znowu używam wyrazów, których znaczenie jest mi obce.
Tekstów to się raczej ciężko słucha, jeżeli ktoś uważa, że fontanny gówna rodem z sadatyzmu magicznego są przygnębiające, to co sądzi o Kometach?
Na muzyce to ja się znam tak jak hipopotam na seksie oralnym, ale mam wrażenie, że to co brzdąka zespół powyżej, pochodzi w linii średnioprostej od Boga rock’n rolla, czyli Elvisa Presleya. Aż dziw mnie bierze, że nigdy o nim nie pisaliśmy, gdyż ponieważ, i ja i Greg go uwielbiamy. I gdyby Presley żył, on uwielbiałby także nas, jestem tego pewien.
Ja Króla lubię najmocniej z tego okresu, w którym był już niezgrabnym tłustym pulpecikiem śpiewającym w obcej sobie epoce. Przemijały dzieci kwiaty, Hendrix, Joplin czy Morrisson zajęci byli wąchaniem kwiatków od spodu, Bob Dylan nagrywał kolejne płyty nawet o tym nie wiedząc, Ozzy Osbourne odgryzał głowy nietoperzom, Pink Floyd tworzyli rockowe suity, a gdzieś w garażach powstawały pierwsze zaczyny punkowej rewolucji. Presley tymczasem, wychodził na scenę i śpiewał coś z innego świata, mając w dupie to co się dzieje dookoła niego. No może i był wtenczas ciągle pijany, naćpany i nafaszerowany lekami, ale to wtedy był człowiekiem z krwi i kości. Myślę sobie, że prawdziwym człowiekiem jest się dopiero wtedy gdy sięga się dna i takie chwile też bywają dzięki temu piękne.
A koniec jeszcze jedna piosenka, co prawda nigdy jej jakoś specjalnie nie lubiłem, natomiast ostatnio często otwieram różne wina i ten kawałek poniżej ma u mnie plusa za dobre dopasowanie kontekstowe. I wcale mi nie przeszkadza, że śpiewa to jakaś wywłoka z Chamiczówki. Na stare lata robię się tolerancyjny – kiedyś nawet nie byłbym w stanie napisać poprawnie tego wyrazu, a teraz?
sobota, 14 listopada 2009
Iliria
Dopiłem resztkę martini z wódką. Za mną już śliwowica, rum i wiele innych. Puste kieliszki stoją pokonane jak jak ciała wroga na polu bitwy. Wyciśnięte skóry cytryny i limony leżą jak trupy pozbawione ducha. Każdy jeden kieliszek posiadał kiedyś swoja zawartość tak jak ludzkie ścierwo posiadało duszę. Różne smaki, aromaty, okoliczności dojrzewania. Winorośl, śliwka, muśniecie brzoskwiniowego smaku, gruszka lub jabłko. Do tego kalmary z głębokiego tłuszczu skropione cytryną. Rozgryzane wybuchają kwaśnych sokiem, spływającym i piekącym w usta popękane przez upalne słońce. Wyjmuję z miękkiej ramki czerwonego marlboro. Zaciągam się dymem, który dociera do najdalszym zakątków płuc przynosząc oczyszczenie. Tak samo jak alkohol. Najszlachetniejszy i najczystszy wyciąg owoców. Przynosi ukojenie wypłukując krzywdy i winy. A wy grajcie dla mnie Trubaci, śpiewajcie Czetnicy i synowie Proroka, tańczcie Cyganki. Niech pozostanie wspomnienie Ilirii. Ja ja będę siedział, pił i słuchał.
czwartek, 12 listopada 2009
XXI Bieg Niepodległości za nami
Jak stali czytelnicy tego bloga wiedzą, lubię sobie pobiegać. A tak się składa w naszym pięknym kraju, że większość imprez biegowych połączona jest z różnymi rocznicami. Więc wysiłek fizyczny może zostać złożony na ołtarzu naszego prywatnego patriotyzmu.

I wtedy, nagle, stado tysięcy spoconych ludzi staje się żywym pomnikiem naszej zbiorowej pamięci. Pięknym, choć kapkę śmierdzącym. Pot niczym krew, przelewana jest ku czci przeszłości. Albo jakoś tak, nigdy nie byłem dobry w pierdoleniu takich frazesów.
Żeby była jasność – nieznoszę tego pedalskiego rzępolenia Vangelisa, nie oglądałem tego filmu i wstydzę się to nawet umieszczać na tym czystym rasowo blogu. Ale to klasyka muzyki „biegowej” – w sam raz dla ciot albo frajerów biegających wolniej ode mnie.
Ja natomiast witam metę słuchając nieco innej muzyki, chociażby takiej jak ta:
To jest oczywiście Slaughter and the dogs, dobra angielska staropunkowa kapela. W sumie to nie wiedziałem, że jeszcze żyją. Chociaż patrząc na nagranie z niedawnego koncertu można mieć co do tego wątpliwości. A na serio to byłem na koncertach muzyki poważnej, gdzie wykonawcy bardziej szaleli na scenie niż oni. No ale w końcu to już stateczni panowie koło 50-tki, więc się czepiam.
Zaś z kronikarskiego poczucia obowiązku dodam, że wczorajszy bieg ukończyłem w 50:01, co jest moim nowym rekordem, którego w ogóle się nie spodziewałem i który pojawił się w zupełnie mi nieznany sposób. Co jedynie potwierdza moje podejrzenia, że życie lubi robić różne niespodzianki, zaś „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój” jak śpiewała Sudka Buflera.

I wtedy, nagle, stado tysięcy spoconych ludzi staje się żywym pomnikiem naszej zbiorowej pamięci. Pięknym, choć kapkę śmierdzącym. Pot niczym krew, przelewana jest ku czci przeszłości. Albo jakoś tak, nigdy nie byłem dobry w pierdoleniu takich frazesów.
Żeby była jasność – nieznoszę tego pedalskiego rzępolenia Vangelisa, nie oglądałem tego filmu i wstydzę się to nawet umieszczać na tym czystym rasowo blogu. Ale to klasyka muzyki „biegowej” – w sam raz dla ciot albo frajerów biegających wolniej ode mnie.
Ja natomiast witam metę słuchając nieco innej muzyki, chociażby takiej jak ta:
To jest oczywiście Slaughter and the dogs, dobra angielska staropunkowa kapela. W sumie to nie wiedziałem, że jeszcze żyją. Chociaż patrząc na nagranie z niedawnego koncertu można mieć co do tego wątpliwości. A na serio to byłem na koncertach muzyki poważnej, gdzie wykonawcy bardziej szaleli na scenie niż oni. No ale w końcu to już stateczni panowie koło 50-tki, więc się czepiam.
Zaś z kronikarskiego poczucia obowiązku dodam, że wczorajszy bieg ukończyłem w 50:01, co jest moim nowym rekordem, którego w ogóle się nie spodziewałem i który pojawił się w zupełnie mi nieznany sposób. Co jedynie potwierdza moje podejrzenia, że życie lubi robić różne niespodzianki, zaś „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój” jak śpiewała Sudka Buflera.
środa, 11 listopada 2009
To my, Pierwsza Brygada.........
Dzisiaj wielkie święto polskiego narodu. Rok temu obchodziliśmy okrągłą 90 rocznice. Co by różni domorośli i próbujący być kontrowersyjni historycy nie mówili buł to jeden z większych sukcesów w historii Polski. Kiedy to starania milionów Polaków, różniących się między sobą prawie wszystkim osiągnęły wspólny cel. Z trzech rożnych zaborów, z różnych warstw społecznych, o różnych poglądach i aspiracjach. Choć często działali przeciwko sobie to niepodległa Polska była ich sukcesem. I nie ma co się spierać kto był ważniejszy i kto więcej osiągnął. Osiągnęli to razem. Ani bez Piłsudskiego ani bez Dmowskiego Drugiej Rzeczypospolitej by nie było. Albo by i była ale nie w takich wymiarze. Jest jeden z nielicznych przykładów gdzie rywalizacja doprowadziła do czegoś konstruktywnego. Nie będę się już bardziej rozpisywał bo nie takie umysły jak ja już te sprawy rozłożyły na czynniki pierwsze. Opowiem o tym święcie z trochę innej strony.
Ja już zauważyliście muzyka jest bardzo istotna częścią tego blogu. Dlatego, ze jest istotną częścią naszego życia. To ona najlepiej potrafi pokazać ludzkie uczucia. Tak też jest z patriotyzmem. Muzyka wojskowa i patriotyczna to jest moja działka od wczesnego dzieciństwa. Słuchałem z płyt winylowych bajki na przemian z pieśniami wykonywanymi przez Chór Wojska Polskiego. Mam te płyty od tej pory, gdyż jak wiadomo nic nie potrafi dorównać jakości dźwięku płyty analogowej. Jedną z nich dostałem od mojego ojca z okazji 11 listopada w 88 albo 89 roku. Już nie pamiętam. Może później. Były to właśnie pieśni legionowe. Przekrojowy repertuar. Od zabawnych piosenek przez zachęcające do walki podniosłe pieśni do ściskających za serce ballad. Bo cóż lepiej przedstawi co kryje się w duszy żołnierza niż piosenka. Dlatego dajmy przemówić teraz muzyce.
Przedwojenne wykonanie "My, Pierwsza Brygada"
Przedwojenne wykonanie "Pierwsza Kadrowa", śpiewa sławny Chór Juranda.
Ściskające za serce " O mój rozmarynie" Jak na moje ucho ponownie Chór Juranda, ale mogę się mylić. Ale na 95% to oni.
Kolejna pieśń, w której połączenie wątku miłosnego z wojennym daje piorunujące wrażenie. Prawie zawsze przy niej się wzruszam.
Oczywiście to tylko parę z wielu utworów tego okresu. Trzeba przyznać, że w Legionach walczyło wielu uzdolnionych ludzi, gdyż pod względem muzycznym były to jedne z bardziej płodnych formacji zbrojnych w historii Polski.
Ja już zauważyliście muzyka jest bardzo istotna częścią tego blogu. Dlatego, ze jest istotną częścią naszego życia. To ona najlepiej potrafi pokazać ludzkie uczucia. Tak też jest z patriotyzmem. Muzyka wojskowa i patriotyczna to jest moja działka od wczesnego dzieciństwa. Słuchałem z płyt winylowych bajki na przemian z pieśniami wykonywanymi przez Chór Wojska Polskiego. Mam te płyty od tej pory, gdyż jak wiadomo nic nie potrafi dorównać jakości dźwięku płyty analogowej. Jedną z nich dostałem od mojego ojca z okazji 11 listopada w 88 albo 89 roku. Już nie pamiętam. Może później. Były to właśnie pieśni legionowe. Przekrojowy repertuar. Od zabawnych piosenek przez zachęcające do walki podniosłe pieśni do ściskających za serce ballad. Bo cóż lepiej przedstawi co kryje się w duszy żołnierza niż piosenka. Dlatego dajmy przemówić teraz muzyce.
Przedwojenne wykonanie "My, Pierwsza Brygada"
Przedwojenne wykonanie "Pierwsza Kadrowa", śpiewa sławny Chór Juranda.
Ściskające za serce " O mój rozmarynie" Jak na moje ucho ponownie Chór Juranda, ale mogę się mylić. Ale na 95% to oni.
Kolejna pieśń, w której połączenie wątku miłosnego z wojennym daje piorunujące wrażenie. Prawie zawsze przy niej się wzruszam.
Oczywiście to tylko parę z wielu utworów tego okresu. Trzeba przyznać, że w Legionach walczyło wielu uzdolnionych ludzi, gdyż pod względem muzycznym były to jedne z bardziej płodnych formacji zbrojnych w historii Polski.
poniedziałek, 9 listopada 2009
No sois Punk!!! Sois capitalistas!!!
Człowieka często nachodzą różne myśli i wątpliwości. Zdarza się, że ktoś lub coś zaskoczy nas. Pozytywnie, negatywnie lub po prostu zaskoczy bo wydarzy się coś co nie pasuje do naszego ogólnego poglądu na świat. Przez to człowiek potrafi zmienić swój punkt widzenia. Dlatego nie jest niczym naganny zmieniać swoje poglądy i przekonania. Najważniejsze to mieć stabilna podstawę ale już jakieś tam szczegóły nie powinny być aż tak istotne. Bo to są tylko szczegóły, od których człowiek nie powinien uzależniać swojego życia.
Jak wszyscy, którzy choćby trochę nas czytają wiedzą, że jesteśmy prawicowymi oszołomami. Jak to się mówi, na prawo od nas tylko ściana. Tylko, że ja kiedyś byłem tą ścianą, więc na prawo już nie było niczego. Ale wiadomo z czasem człowiek się zmienia. Straciłem dużo ze swojego wcześniejszego ekstremizmu, zwłaszcza jeżeli chodzi o strawy gospodarki. Oczywiście na lewicowo-demokratycznym, europejskim tle moje poglądy wciąż sprawiają wrażenie skrajnych. Nie jest to jednak prawdą. Odkąd stałem się robotnikiem a potem osoba bezrobotną nabrałem pewnej sympatii do takich wymysłów jak płaca minimalna, płatne nadgodziny, regularne i obowiązkowe przerwy, ubezpieczenie społeczne czy w końcu zasiłek dla bezrobotnych. Wiadomo, wynika to z mojego egoizmu. Ale z drugiej strony moi drodzy punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Człowiek znajduje się w różnych okolicznościach i musi jakoś w nich żyć. Nigdy nikomu nic nie ukradłem ani nie zabrałem. Nikt na mnie płacić nie musi gdyż, zasiłek który dostawałem, szedł z moim składek społecznych. Chuj z tym, bo nie chce żeby wyszło, że się tłumaczę. Chodzi mi o to, że pod wpływem życiowych doświadczeń, mój punkt widzenia z mocno liberalno-konserwatywnego przesuną się na bardziej konserwatywny z lekką nutą dekadencji. Oczywiście ktoś znowu może podejrzewać mnie o rozdwojenie jaźnie ale w sumie przed wojną w Polsce istniały już prawicowe partię robotnicze i choć ich nazwy ( Narodowa Partia Robotnicza) w dniu dzisiejszym mogą się kojarzyć z wujkiem Adolfem, to absolutnie nie miały z nim nic wspólnego. Ogólnie mnie jebią nazwy, ideologie i ten cały polityczny syf, nie chciałbym się angażować w politykę ( chyba, że za duże pieniądze), tylko chciałem zauważyć, ze da się być prawicowcem o, w miarę, wolnorynkowych poglądach a jednocześnie mieć na uwadze klasę robotniczą i szacunek dla etosu pracy. To tyle. Sadat pewnie się ze mną nie zgodzi do końca, ale on jest japiszonem, więc na zupełnie inny punkt widzenia. Bo jak to mawiał Karol Marks: " byt kształtuje świadomość" i co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Zdaje sobie sprawę, że wielu ludzi ze względu na to, że użyłem cytatu z Marksa od razu ochrzci mnie lewakiem, pierdoli mnie to jednak, bo to może świadczyć tylko o ich ociężałości intelektualnej. Dal nich dedykuje tą miłą pioseneczkę
Skoro już pisze o walce klas, ucisku wielkiego kapitału i drobnych przedsiębiorców, Karolu Marksie i jego imienniku Dickensie, napisze o jednym z moich ulubionym zespole czyli The Casualties. Otóż chłopaki są kapitalistami, mimo że wielu uważa ich za lewaków, co udowadnia poniższy film.
Myślę, że to tym incydencie mogę sobie ich słuchać do woli bez obaw, że zostanę oskarżony o lewactwo. Bo któż jest bardziej wiarygodny do oceniania kto jest kapitalistą niż indiański chłopo-robotnik z Meksyku uciskany prze amerykańskie korporacje. Dlatego tez wszedł on na scenę podczas koncertu i powiedział, że Casualties nie są punkami tylko kapitalistami. Ma prawo, w końcu jest członkiem najbardziej uciskanej warstwy społecznej.
Na sam koniec klasowych rozważań, utwór który jest klasyką. Chociaż chłopaki ostro popłynęli w lewackie klimaty, muzycznie są kapelą kultową, inspirująca nawet prawą stronę. Można powiedzieć, że Angelic Upstarts są prekursorami punka z rockowymi naleciałościami. A poza tym to chyba jedna z pierwszych punkowych ballad. I to jeszcze o Polakach i Solidarności. Absolutny klasyk i lektura obowiązkowa.
Jak wszyscy, którzy choćby trochę nas czytają wiedzą, że jesteśmy prawicowymi oszołomami. Jak to się mówi, na prawo od nas tylko ściana. Tylko, że ja kiedyś byłem tą ścianą, więc na prawo już nie było niczego. Ale wiadomo z czasem człowiek się zmienia. Straciłem dużo ze swojego wcześniejszego ekstremizmu, zwłaszcza jeżeli chodzi o strawy gospodarki. Oczywiście na lewicowo-demokratycznym, europejskim tle moje poglądy wciąż sprawiają wrażenie skrajnych. Nie jest to jednak prawdą. Odkąd stałem się robotnikiem a potem osoba bezrobotną nabrałem pewnej sympatii do takich wymysłów jak płaca minimalna, płatne nadgodziny, regularne i obowiązkowe przerwy, ubezpieczenie społeczne czy w końcu zasiłek dla bezrobotnych. Wiadomo, wynika to z mojego egoizmu. Ale z drugiej strony moi drodzy punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Człowiek znajduje się w różnych okolicznościach i musi jakoś w nich żyć. Nigdy nikomu nic nie ukradłem ani nie zabrałem. Nikt na mnie płacić nie musi gdyż, zasiłek który dostawałem, szedł z moim składek społecznych. Chuj z tym, bo nie chce żeby wyszło, że się tłumaczę. Chodzi mi o to, że pod wpływem życiowych doświadczeń, mój punkt widzenia z mocno liberalno-konserwatywnego przesuną się na bardziej konserwatywny z lekką nutą dekadencji. Oczywiście ktoś znowu może podejrzewać mnie o rozdwojenie jaźnie ale w sumie przed wojną w Polsce istniały już prawicowe partię robotnicze i choć ich nazwy ( Narodowa Partia Robotnicza) w dniu dzisiejszym mogą się kojarzyć z wujkiem Adolfem, to absolutnie nie miały z nim nic wspólnego. Ogólnie mnie jebią nazwy, ideologie i ten cały polityczny syf, nie chciałbym się angażować w politykę ( chyba, że za duże pieniądze), tylko chciałem zauważyć, ze da się być prawicowcem o, w miarę, wolnorynkowych poglądach a jednocześnie mieć na uwadze klasę robotniczą i szacunek dla etosu pracy. To tyle. Sadat pewnie się ze mną nie zgodzi do końca, ale on jest japiszonem, więc na zupełnie inny punkt widzenia. Bo jak to mawiał Karol Marks: " byt kształtuje świadomość" i co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Zdaje sobie sprawę, że wielu ludzi ze względu na to, że użyłem cytatu z Marksa od razu ochrzci mnie lewakiem, pierdoli mnie to jednak, bo to może świadczyć tylko o ich ociężałości intelektualnej. Dal nich dedykuje tą miłą pioseneczkę
Skoro już pisze o walce klas, ucisku wielkiego kapitału i drobnych przedsiębiorców, Karolu Marksie i jego imienniku Dickensie, napisze o jednym z moich ulubionym zespole czyli The Casualties. Otóż chłopaki są kapitalistami, mimo że wielu uważa ich za lewaków, co udowadnia poniższy film.
Myślę, że to tym incydencie mogę sobie ich słuchać do woli bez obaw, że zostanę oskarżony o lewactwo. Bo któż jest bardziej wiarygodny do oceniania kto jest kapitalistą niż indiański chłopo-robotnik z Meksyku uciskany prze amerykańskie korporacje. Dlatego tez wszedł on na scenę podczas koncertu i powiedział, że Casualties nie są punkami tylko kapitalistami. Ma prawo, w końcu jest członkiem najbardziej uciskanej warstwy społecznej.
Na sam koniec klasowych rozważań, utwór który jest klasyką. Chociaż chłopaki ostro popłynęli w lewackie klimaty, muzycznie są kapelą kultową, inspirująca nawet prawą stronę. Można powiedzieć, że Angelic Upstarts są prekursorami punka z rockowymi naleciałościami. A poza tym to chyba jedna z pierwszych punkowych ballad. I to jeszcze o Polakach i Solidarności. Absolutny klasyk i lektura obowiązkowa.
Poniedziałkowe dywagacje muzyczne
Z tego wszystkiego, żem zapomniał zupełnie, że co piątek raczyłem naszych czytelników piosenkami mojego życia. Sam stworzyłem świecką tradycję, a następnie zupełnie o niej zapomniałem. Ale co się odwlecze to wiadomo co, no nie. Nie było w piątek ale będzie dzisiaj. I to będzie nowa tradycja.
Na pierwszy ogień pójdą tacy Serbowie z Nowego Sadu. Generacija bez Buducnosti się nazywają. Czyli po naszemu Pokolenie bez przyszłości. Tak, nikt ich nie zna, wiemy. Też o nich nie słyszeliśmy, ale niezbadane wyroki You Tube’a skrzyżowały nasze życia. I odkryliśmy, że ten zespół to podobne genetyczne pojeby jak my. No bo kto by tam grał punk rocka, jednocześnie śpiewając i o piłce nożnej, o rozróbach, słonecznej Jamajce i o słodkim, utraconym Dixie Land?
Taki miks jest znakiem rozpoznawczym prawicowych oszołomów. Wiemy to, bo sami nimi jesteśmy. I już lubimy Generaciję bez Buducnosti. W planach wizyta w mecce serbskiego punk rocka, czyli Nowym Sadzie.
Skoro już o Karaibach mowa, to może pozostaniemy w klimatach reggae i Jamajki. Było dwóch bardów na tej słonecznej wyspie. Boba Marleya zna każdy, natomiast ja wolę tego drugiego, nieco mniej rozpoznawalnego. Tak naprawdę, obaj byli równie genialni, ale to Marley stał się ikoną pop-kultury, a Peter Tosh jest „tylko” legendą reggae. Może to i lepiej, bo jego piosenki są dzięki temu mniej wytarte i jest większa szansa, że na swojej drodze nigdy nie spotkacie jakiejś flanelowej wywłoki nucącej jego przeboje.
Jakby ktoś nie wiedział, to marihuana “jest dobra na wszystko”:
It's good for the flu
It's good for asthma
Good for tuberculosis
Even umara composis
Na świńską grypę też z pewnością pomaga.
A na koniec mój prywatny faworyt. Co prawda, nie słyszałem tej piosenki będąc na miejscu, natomiast nie ukrywam, że czasem sobie podśpiewuje tęsknie zerkając na mapę świata i myśląc, że trzeba będzie tam jeszcze wrócić...
Tak pięknie o ojczystym kraju może śpiewać tylko osoba będąca na emigracji. A ja się znowu kurwa wzruszyłem, muszę zacząć słuchać jakiejś innej muzyki chyba :)
Na pierwszy ogień pójdą tacy Serbowie z Nowego Sadu. Generacija bez Buducnosti się nazywają. Czyli po naszemu Pokolenie bez przyszłości. Tak, nikt ich nie zna, wiemy. Też o nich nie słyszeliśmy, ale niezbadane wyroki You Tube’a skrzyżowały nasze życia. I odkryliśmy, że ten zespół to podobne genetyczne pojeby jak my. No bo kto by tam grał punk rocka, jednocześnie śpiewając i o piłce nożnej, o rozróbach, słonecznej Jamajce i o słodkim, utraconym Dixie Land?
Taki miks jest znakiem rozpoznawczym prawicowych oszołomów. Wiemy to, bo sami nimi jesteśmy. I już lubimy Generaciję bez Buducnosti. W planach wizyta w mecce serbskiego punk rocka, czyli Nowym Sadzie.
Skoro już o Karaibach mowa, to może pozostaniemy w klimatach reggae i Jamajki. Było dwóch bardów na tej słonecznej wyspie. Boba Marleya zna każdy, natomiast ja wolę tego drugiego, nieco mniej rozpoznawalnego. Tak naprawdę, obaj byli równie genialni, ale to Marley stał się ikoną pop-kultury, a Peter Tosh jest „tylko” legendą reggae. Może to i lepiej, bo jego piosenki są dzięki temu mniej wytarte i jest większa szansa, że na swojej drodze nigdy nie spotkacie jakiejś flanelowej wywłoki nucącej jego przeboje.
Jakby ktoś nie wiedział, to marihuana “jest dobra na wszystko”:
It's good for the flu
It's good for asthma
Good for tuberculosis
Even umara composis
Na świńską grypę też z pewnością pomaga.
A na koniec mój prywatny faworyt. Co prawda, nie słyszałem tej piosenki będąc na miejscu, natomiast nie ukrywam, że czasem sobie podśpiewuje tęsknie zerkając na mapę świata i myśląc, że trzeba będzie tam jeszcze wrócić...
Tak pięknie o ojczystym kraju może śpiewać tylko osoba będąca na emigracji. A ja się znowu kurwa wzruszyłem, muszę zacząć słuchać jakiejś innej muzyki chyba :)
niedziela, 8 listopada 2009
Bohaterowie zapomnianej wojny
Jak czytelnicy naszego bloga doskonale wiedzą, szanujemy i popieramy naród burski. Z pewną dozą dumy, możemy o sobie napisać, że w Polsce jesteśmy forpocztą i głównym medium, które ten temat w ogóle podejmuje. Nie boimy się powiedzieć wprost głupim lewakom, którym marzyła się bajka w czarnych kolorach: „ale to zjebaliście. Znowu”.
To temat rzeka, a ja coś nie mam koncepcji, by usmażyć poważny tekst o owych dzielnych białych ludziach walczących od lat z nieprzychylnym sobie żywiołem. Komu jak komu – im należy się chwila powagi, bez wspominania o gównie. Więc zamiast słów, niech brzmi muzyka i kilka zdań wytłumaczenia dla tych z Was, którym nie chce się samodzielnie myśleć.
Bo w Gazecie Wiewiórczej nie przeczytacie o wojskach SADP, które przez kilkadziesiąt lat zaangażowane były w obronę granic RPA przed czerwoną inwazją. Wtedy byli przydatni, dzisiaj nikt o nich nie chce pamiętać. I nie walczyli przecież, tak jak Amerykanie choćby w Azji płd-wsch. w imię trudnych do zrozumienia globalnych interesów. Oni walczyli w obronie swojej ojczyzny. W tych konfliktach, po jednej stronie stali Oni, po drugiej czarnoskróre wojska suto sponsorowane i dotowane przez Kubę i przede wszystkim USSR. To nie była zimna wojna, toczona w ciepłych wnętrzach politycznych gabinetów. To była prawdziwa krew prawdziwych ludzi, przelewana po to, by komunistyczna zaraza nie zdobyła dla siebie kolejnego przyczółka na mapie świata. To była prawdziwa walka o życie i przeżycie tej garstki ludzi mających odwagę myśleć samodzielnie. Wtedy byli potrzebni, dzisiaj wszyscy mają ich w poważaniu. Takie to gówniane koleje historii.
A piosenka i film poniżej są po prostu piękne.
To nie byli wyżyłowani amerykańscy marines zaprogramowani na zabijanie. To w większości ochotnicy, którzy byli gotowi oddać życie dla swego Volkstaad.
Bok van Blerk to obecnie jeden z moich ulubionych artystów. Śpiewa nie tylko o trudnej przeszłości, ale i obecnych problemach z jakimi burowie muszą sobie radzić. Teledysk poniżej nie miałby szans na emisje gdziekolwiek – i nie szkodzi, że nie ma w nim nic niestosownego. My nie mamy takich oporów.
Tyd om te trek, czyli czas na wędrówkę, czas odejść. To bardzo smutna piosenka, która obrazuje to co czuje coraz więcej afrykanerów. Obecnie są to ludzie, którzy żyją we wrogim sobie kraju, bo nie można powiedzieć, że arcy niebezpieczne RPA jest ciągle ich. To ich ziemia, ich własność ale nie ich państwo, niestety.
Jestem ciekaw co tzw. "opinia publiczna" powie o Afryce Południowej, gdy będą tam trwały MŚ w przyszłym roku. Ilu kibiców będzie musiało zginąć czy otrzeć się o śmierć, ile napadów będzie musiało mieć miejsce, by ktoś miał odwagę powiedzieć, że nowoczesne RPA to dzicz?
Jak się podoba, to poniżej tekst i tłumaczenie na angielski, przy tej piosence nie pomaga nawet buddyzm i sadatyzm magiczny, trzeba uronić łzę.
TYD OM TE TREK?
Afrikaans - English Lyrics
Ek het jou nie verloor nie – I did not lose you
Maar wat het jou gewen? - But what has won you?
Jou paspoort op die tafel – Your passport on the table
Het my hier vasgepen – Has penned me down
Jy sê daar kom ‘n oorlog – You say that a war is coming
Wat diep daar in jou brand – that burns deep inside you
Jy vra kom ek saam na waar jy moet gaan – You ask, am I coming with to where you must go
Jy sê dis tyd om te trek – You say, it’s time to move
Om jou hart te vat – to take your heart
Jy sê dis nie om ons uitmekaar te spat – You say, it is not to cause us to scatter apart
Maar jou woorde aan my – But your words to me
Wil ek hier agter bly – do I want to stay here
Want as jy vra moes jy vra – because if you ask you had to ask
Maar jy’t my gesê – but you told me
Van jou wyse plan is dit wat jy wou hê – Of your wise plan is this what you wanted
Daar’s geen plek vir jou hier – there’s no place for you here
Jy sê dis tyd om te trek – You say, it’s time to move
Daar is soveel meer wat ek wou sê – There is so much more I wanted to say
En wat ek oor wou hê – and what I wanted to happen
Maar hier in donker Africa – But here in dark Africa
Wat soveel van ons vra – That asks so much from us
Wat sou dit kos om net te bly – What would it cost to just stay
Jou woorde was te duur – Your words were too costly
Want wat jy wou sê – Because what you wanted to say
Was geskryf teen die muur – Was written on the wall
I jak nie kochać tych burów? Przecież oni maja słowiańskie dusze, naszą fantazję i dumę. Nic dziwnego, że tak ich polubiliśmy. I z pewnością będziemy o nich pisać regularnie, bo jak nie my, to kto?
To temat rzeka, a ja coś nie mam koncepcji, by usmażyć poważny tekst o owych dzielnych białych ludziach walczących od lat z nieprzychylnym sobie żywiołem. Komu jak komu – im należy się chwila powagi, bez wspominania o gównie. Więc zamiast słów, niech brzmi muzyka i kilka zdań wytłumaczenia dla tych z Was, którym nie chce się samodzielnie myśleć.
Bo w Gazecie Wiewiórczej nie przeczytacie o wojskach SADP, które przez kilkadziesiąt lat zaangażowane były w obronę granic RPA przed czerwoną inwazją. Wtedy byli przydatni, dzisiaj nikt o nich nie chce pamiętać. I nie walczyli przecież, tak jak Amerykanie choćby w Azji płd-wsch. w imię trudnych do zrozumienia globalnych interesów. Oni walczyli w obronie swojej ojczyzny. W tych konfliktach, po jednej stronie stali Oni, po drugiej czarnoskróre wojska suto sponsorowane i dotowane przez Kubę i przede wszystkim USSR. To nie była zimna wojna, toczona w ciepłych wnętrzach politycznych gabinetów. To była prawdziwa krew prawdziwych ludzi, przelewana po to, by komunistyczna zaraza nie zdobyła dla siebie kolejnego przyczółka na mapie świata. To była prawdziwa walka o życie i przeżycie tej garstki ludzi mających odwagę myśleć samodzielnie. Wtedy byli potrzebni, dzisiaj wszyscy mają ich w poważaniu. Takie to gówniane koleje historii.
A piosenka i film poniżej są po prostu piękne.
To nie byli wyżyłowani amerykańscy marines zaprogramowani na zabijanie. To w większości ochotnicy, którzy byli gotowi oddać życie dla swego Volkstaad.
Bok van Blerk to obecnie jeden z moich ulubionych artystów. Śpiewa nie tylko o trudnej przeszłości, ale i obecnych problemach z jakimi burowie muszą sobie radzić. Teledysk poniżej nie miałby szans na emisje gdziekolwiek – i nie szkodzi, że nie ma w nim nic niestosownego. My nie mamy takich oporów.
Tyd om te trek, czyli czas na wędrówkę, czas odejść. To bardzo smutna piosenka, która obrazuje to co czuje coraz więcej afrykanerów. Obecnie są to ludzie, którzy żyją we wrogim sobie kraju, bo nie można powiedzieć, że arcy niebezpieczne RPA jest ciągle ich. To ich ziemia, ich własność ale nie ich państwo, niestety.
Jestem ciekaw co tzw. "opinia publiczna" powie o Afryce Południowej, gdy będą tam trwały MŚ w przyszłym roku. Ilu kibiców będzie musiało zginąć czy otrzeć się o śmierć, ile napadów będzie musiało mieć miejsce, by ktoś miał odwagę powiedzieć, że nowoczesne RPA to dzicz?
Jak się podoba, to poniżej tekst i tłumaczenie na angielski, przy tej piosence nie pomaga nawet buddyzm i sadatyzm magiczny, trzeba uronić łzę.
TYD OM TE TREK?
Afrikaans - English Lyrics
Ek het jou nie verloor nie – I did not lose you
Maar wat het jou gewen? - But what has won you?
Jou paspoort op die tafel – Your passport on the table
Het my hier vasgepen – Has penned me down
Jy sê daar kom ‘n oorlog – You say that a war is coming
Wat diep daar in jou brand – that burns deep inside you
Jy vra kom ek saam na waar jy moet gaan – You ask, am I coming with to where you must go
Jy sê dis tyd om te trek – You say, it’s time to move
Om jou hart te vat – to take your heart
Jy sê dis nie om ons uitmekaar te spat – You say, it is not to cause us to scatter apart
Maar jou woorde aan my – But your words to me
Wil ek hier agter bly – do I want to stay here
Want as jy vra moes jy vra – because if you ask you had to ask
Maar jy’t my gesê – but you told me
Van jou wyse plan is dit wat jy wou hê – Of your wise plan is this what you wanted
Daar’s geen plek vir jou hier – there’s no place for you here
Jy sê dis tyd om te trek – You say, it’s time to move
Daar is soveel meer wat ek wou sê – There is so much more I wanted to say
En wat ek oor wou hê – and what I wanted to happen
Maar hier in donker Africa – But here in dark Africa
Wat soveel van ons vra – That asks so much from us
Wat sou dit kos om net te bly – What would it cost to just stay
Jou woorde was te duur – Your words were too costly
Want wat jy wou sê – Because what you wanted to say
Was geskryf teen die muur – Was written on the wall
I jak nie kochać tych burów? Przecież oni maja słowiańskie dusze, naszą fantazję i dumę. Nic dziwnego, że tak ich polubiliśmy. I z pewnością będziemy o nich pisać regularnie, bo jak nie my, to kto?
środa, 4 listopada 2009
Osiągam nirwanę
Jakie to życia bywa fekalnie niesprawiedliwe. Jeżeli czegoś nie chcesz – możesz być pewny, że Ci się przytrafi wcześniej czy później. Poświęcasz całe swe istnienie, by coś osiągnąć – bądź pewny, że którego dnia, Twój znienawidzony sąsiad pochwali się, że zupełnie niechcący właśnie mu to się przydarzyło. A Tobie nie przytrafi się nigdy.

Na zdjęciu powyżej to Steve, nasz ziomal z Podgoricy. Niewiele wiemy o nim. Ale sporo rzeczy można się domyślić, jeżeli człowiek posiada intelekt i zmysł dedukcji. A ja obu mam pod dostatkiem – być może moją nadwyżkę zabrałem właśnie Tobie, drogi czytelniku.
Steve pochodzi pewnie z pokolenia buntu i kontestacji, za młodu był przeciwko wojnie w Wietnamie, słuchał folk rocka, dużo eksperymentował z ziołami, rozmawiał z elfami w pensylwańskich lasach i słuchał Janis Joplin. Na Woodstock pewnie nie pojechał, bo Steve ma jednak w sobie coś z życiowego niedojdy. Pewnie zaspał, albo nikt z jego załogantów mu o tym nie powiedział i chłopak obudził się z ręką w nocniku pełnym gówna. Jest też taka możliwość, że Steve’a takie rzeczy najzwyczajniej nie interesowały. Wolał biegać po łąkach ubrany jedynie w girlandy z kwiatów, które dostawał od swoich spiczastouszatych przyjaciół z lasu.
Pewnego dnia trafił do Podgoricy, może wtedy była jeszcze Titogradem i tak tam został. Znalazł swoje miejsce na ziemi. Spełnia w tym nudnym mieście rolę maskotki. Taką którą można pewnie kopnąć w zadek ku radości kolegów, albo wybić mu szyby w domu, czy raczej norze. Ale jest tam pożyteczny i pewnie po latach, wszyscy go zaakceptowali, a w dupę kopią go jedynie kibice przyjezdnych drużyn odwiedzający pobliski stadion. Uczy okoliczne dzieci angielskiego, jeździ po mieście swoim hipisowskim rowerem, głosi filozofię miłości oraz tolerancji, nucąc piosenki Vana Morrissona i delektując się swoją wolnością. Z obrzydzeniem ale jednak, prowadzi hostel, gdzie trafiają dusze błąkające się po świecie. Gościom z całego świata zadaje dziwne pytania. A to czy to prawda, że w Polsce religia jest przedmiotem obowiązkowym, a to na czym polega gra w piłkę nożną, tudzież czy macie elfy w lasach i czy ciągle robią te pachnące wieńce z polnych róż. Wspaniały człowiek.
I jest mi trochę wstyd po prostu, bo mam wrażenie, że zabrałem Steve’owi to na czym mu bardzo zależy od lat 60-tych i pierwszej chwili gdy włożył sobie pod język LSD, ganiając potem za białymi królikami.
Tak sobie siedzę za biurkiem i nagle zdaje sobie sprawę z tego, że chyba osiągnąłem stan mistycznej nirwany. Nie chce mi się pić, więc wyzbyłem się pragnienia. Nic mnie nie cieszy. Nic nie sprawia mi radości. Do niczego nie dążę i niczego już od życia nie chcę. Mój umysł jest czysty jak łza, oczami widzę rzeczy pozbawione emocjonalnej otoczki. Widzę świat taki jakim jest obiektywnie i naprawdę. Widzę rynsztoki, z których tonami wylewa się na nas wszystkich świeże, parujące gówno. Ale nie czuję jego zapachu.
Zerkam do Wikipedii i chyba się zgadza – zupełnie niechcący stałem się nie tylko buddystą, ale jeszcze wskoczyłem od razu na najwyższy level. Jakiś czarny pas albo coś takiego. A zupełnie przecież tego nie chciałem. Chciałem przecież wieść proste życie. Hodować bawełnę, mieć plantację, ładny dom pod Nowym Orleanem. Mieć żonę i tuzin dzieci. Posiadać tylko kilku niewolników, dla których byłbym dobrym panem. Ale nie kurwa. Fortuna postanowiła, że akurat do mnie, i to dziś, przychodzi buddyjskie oświecenie. Chociaż ma świadomość, że nie tylko tego nie docenię, ale i to, że ktoś inny czeka na nie całe życie. I nie dostanie tego nigdy, bo trafiło do mnie.
No sami powiedźcie, czy to życie jest sprawiedliwe? I kto zabrał mi moje marzenia?
Popłaczmy sobie razem nad tą piosenką powyżej. Do niedawna byłem przekonany, że ta piękna puciata mordka pochodzi z RPA, ale okazało się, że to jednak holenderka. Tym niejmniej, pięknie spiewa i nie ma znaczenia, że nie wiemy o czym. Gdyby nie ten mój buddyzm, to bym się w tej chwili rozkleił i zalał potokiem gównianych łez, bom się kurwa znowu strasznie wzruszył.

Na zdjęciu powyżej to Steve, nasz ziomal z Podgoricy. Niewiele wiemy o nim. Ale sporo rzeczy można się domyślić, jeżeli człowiek posiada intelekt i zmysł dedukcji. A ja obu mam pod dostatkiem – być może moją nadwyżkę zabrałem właśnie Tobie, drogi czytelniku.
Steve pochodzi pewnie z pokolenia buntu i kontestacji, za młodu był przeciwko wojnie w Wietnamie, słuchał folk rocka, dużo eksperymentował z ziołami, rozmawiał z elfami w pensylwańskich lasach i słuchał Janis Joplin. Na Woodstock pewnie nie pojechał, bo Steve ma jednak w sobie coś z życiowego niedojdy. Pewnie zaspał, albo nikt z jego załogantów mu o tym nie powiedział i chłopak obudził się z ręką w nocniku pełnym gówna. Jest też taka możliwość, że Steve’a takie rzeczy najzwyczajniej nie interesowały. Wolał biegać po łąkach ubrany jedynie w girlandy z kwiatów, które dostawał od swoich spiczastouszatych przyjaciół z lasu.
Pewnego dnia trafił do Podgoricy, może wtedy była jeszcze Titogradem i tak tam został. Znalazł swoje miejsce na ziemi. Spełnia w tym nudnym mieście rolę maskotki. Taką którą można pewnie kopnąć w zadek ku radości kolegów, albo wybić mu szyby w domu, czy raczej norze. Ale jest tam pożyteczny i pewnie po latach, wszyscy go zaakceptowali, a w dupę kopią go jedynie kibice przyjezdnych drużyn odwiedzający pobliski stadion. Uczy okoliczne dzieci angielskiego, jeździ po mieście swoim hipisowskim rowerem, głosi filozofię miłości oraz tolerancji, nucąc piosenki Vana Morrissona i delektując się swoją wolnością. Z obrzydzeniem ale jednak, prowadzi hostel, gdzie trafiają dusze błąkające się po świecie. Gościom z całego świata zadaje dziwne pytania. A to czy to prawda, że w Polsce religia jest przedmiotem obowiązkowym, a to na czym polega gra w piłkę nożną, tudzież czy macie elfy w lasach i czy ciągle robią te pachnące wieńce z polnych róż. Wspaniały człowiek.
I jest mi trochę wstyd po prostu, bo mam wrażenie, że zabrałem Steve’owi to na czym mu bardzo zależy od lat 60-tych i pierwszej chwili gdy włożył sobie pod język LSD, ganiając potem za białymi królikami.
Tak sobie siedzę za biurkiem i nagle zdaje sobie sprawę z tego, że chyba osiągnąłem stan mistycznej nirwany. Nie chce mi się pić, więc wyzbyłem się pragnienia. Nic mnie nie cieszy. Nic nie sprawia mi radości. Do niczego nie dążę i niczego już od życia nie chcę. Mój umysł jest czysty jak łza, oczami widzę rzeczy pozbawione emocjonalnej otoczki. Widzę świat taki jakim jest obiektywnie i naprawdę. Widzę rynsztoki, z których tonami wylewa się na nas wszystkich świeże, parujące gówno. Ale nie czuję jego zapachu.
Zerkam do Wikipedii i chyba się zgadza – zupełnie niechcący stałem się nie tylko buddystą, ale jeszcze wskoczyłem od razu na najwyższy level. Jakiś czarny pas albo coś takiego. A zupełnie przecież tego nie chciałem. Chciałem przecież wieść proste życie. Hodować bawełnę, mieć plantację, ładny dom pod Nowym Orleanem. Mieć żonę i tuzin dzieci. Posiadać tylko kilku niewolników, dla których byłbym dobrym panem. Ale nie kurwa. Fortuna postanowiła, że akurat do mnie, i to dziś, przychodzi buddyjskie oświecenie. Chociaż ma świadomość, że nie tylko tego nie docenię, ale i to, że ktoś inny czeka na nie całe życie. I nie dostanie tego nigdy, bo trafiło do mnie.
No sami powiedźcie, czy to życie jest sprawiedliwe? I kto zabrał mi moje marzenia?
Popłaczmy sobie razem nad tą piosenką powyżej. Do niedawna byłem przekonany, że ta piękna puciata mordka pochodzi z RPA, ale okazało się, że to jednak holenderka. Tym niejmniej, pięknie spiewa i nie ma znaczenia, że nie wiemy o czym. Gdyby nie ten mój buddyzm, to bym się w tej chwili rozkleił i zalał potokiem gównianych łez, bom się kurwa znowu strasznie wzruszył.
wtorek, 3 listopada 2009
Poszukiwań muzycznych ciag dalszy.
Dawno temu przy okazji tekstów dotyczących obrony praw człowieka w RPA ( ale z nas społecznie zaangażowany blog) przedstawiliśmy Wam przepiękną piosenkę Bok'a van Blerk'a pt De la Rey, opowiadającą o Jakubie Herkulesie de la Ray, generale burskim oraz o ciężkiej i krwawej wojnie z Brytyjczykami o niepodległość Transvaalu. Ten przepiękny utwór oraz sympatia jaką darzymy afrykanerską kulturę skłonił nas do dalszych poszukiwań muzycznych.
Szczerze powiedziawszy mój pierwszy kontakt z muzyką z RPA to wspaniały grind-core'owy zespół Groinchurn. Było to pod koniec lat 90. Był to jeden z nielicznych zespołów z Południowej Afryki, który jakoś zaistniał na europejskiej i amerykańskiej scenie muzyki ekstremalnej.
Ten klip nie przedstawia w pełni tym czym jest ten zespół. Grali oni ( być może grają jeszcze) niesamowitą mieszankę grind core z death metalem i punkiem. A to wszystko w jakimś niezwykłym południo-afrykańskim stylu. Wszystko mi się w tym zespole podobało od muzyki przez image i ogólny layout po właśnie tą egzotykę. Kapela funkcjonowała w podziemiu więc próżno było szukać ich nagrań w sklepach. Ja kupowałem ich kasety z wysyłkowego katalogu oświęcimskiej wytwórni Mad Lion Records. Na pewno mam je w Polsce do dziś, jak również zajebiste wlepki zespołu. Troszkę odchodząc od tematu muszę powiedzieć, że dzięki Mad Lion, człowiek mógł sobie kupić perełki polskiej, czeskiej i światowej sceny grind core, crust punk, death metal czy innych pojebanych gatunków muzyki. Wracając do tematu muszę powiedzieć, że bylem wielkim fanem Groinchurn, chociaż niestety nie udało mi się załapać na ich polsko-czeską trasę koncertową. A wiadomo, ze z RPA do Europy to za często na koncerty sie nie przyjeżdża.
W roku 2001 jeden z kolesi odszedł ( może w cale nie odszedł tylko se coś tam na boku pogrywał, nie pamiętam już a piszę z pamięci) z Groinchurn i założył nie mniej elektryzującą grupę Insek
Nieprawdaż, że urokliwy kawałek? W dodatku, ze zaśpiewany w afrikaans.
Potem urwał się mój kontakt z muzyka z RPA. Do czasu kiedy zacząłem pracować w Irlandii w mojej stali. Tam miałem paru burskich kierowców. Pamiętam jak jeden z nich przyjechał pierwszy raz. Nie bardzo wiedziałem z kim mam do czynienia, gdyż z jego kabiny dobiegały przedziwne dźwięki. Polki wymieszana z oberkami, ogólnie rodzaj muzyki której możemy się spodziewać na bawarskim oktober feście. Dzisiaj bym się już nie zdziwił ale wtedy był dla mnie to mały szok. Ogólnie można powiedzieć, że przeciętny Afrykaner ma gust muzyczny zbliżony do przeciętnego Holendra, Niemca, Czecha czy Polaka. Lubi dobre, melodyjne piosenki jak na przykład ta:
albo ta
Szczególnie ta pierwsza, śpiewana przez Waldo Lotz'a, przypadła bardzo do gustu redaktorowi Sadatowi. ta muzyka pokazuje jak bardzo Afrykanerzy są podobni do Polaków, mają te same gusta, tak samo kochają i wzdychają. Tak samo bije im serce. Dlatego te dźwięki jeszcze bardziej przybliżyły nam do serca naród burski.
Na koniec człowiek, który w naszym rankingu ostro konkuruje ze wspomnianym Bok'iem van Blerk. Anton Myburgh we wspaniałem piosence Boer en Sy roer.
to nie koniec naszych poszukiwań tzw "muzyki świata". Spodziewajcie sie jeszcze wielu pięknych piosenek.
Szczerze powiedziawszy mój pierwszy kontakt z muzyką z RPA to wspaniały grind-core'owy zespół Groinchurn. Było to pod koniec lat 90. Był to jeden z nielicznych zespołów z Południowej Afryki, który jakoś zaistniał na europejskiej i amerykańskiej scenie muzyki ekstremalnej.
Ten klip nie przedstawia w pełni tym czym jest ten zespół. Grali oni ( być może grają jeszcze) niesamowitą mieszankę grind core z death metalem i punkiem. A to wszystko w jakimś niezwykłym południo-afrykańskim stylu. Wszystko mi się w tym zespole podobało od muzyki przez image i ogólny layout po właśnie tą egzotykę. Kapela funkcjonowała w podziemiu więc próżno było szukać ich nagrań w sklepach. Ja kupowałem ich kasety z wysyłkowego katalogu oświęcimskiej wytwórni Mad Lion Records. Na pewno mam je w Polsce do dziś, jak również zajebiste wlepki zespołu. Troszkę odchodząc od tematu muszę powiedzieć, że dzięki Mad Lion, człowiek mógł sobie kupić perełki polskiej, czeskiej i światowej sceny grind core, crust punk, death metal czy innych pojebanych gatunków muzyki. Wracając do tematu muszę powiedzieć, że bylem wielkim fanem Groinchurn, chociaż niestety nie udało mi się załapać na ich polsko-czeską trasę koncertową. A wiadomo, ze z RPA do Europy to za często na koncerty sie nie przyjeżdża.
W roku 2001 jeden z kolesi odszedł ( może w cale nie odszedł tylko se coś tam na boku pogrywał, nie pamiętam już a piszę z pamięci) z Groinchurn i założył nie mniej elektryzującą grupę Insek
Nieprawdaż, że urokliwy kawałek? W dodatku, ze zaśpiewany w afrikaans.
Potem urwał się mój kontakt z muzyka z RPA. Do czasu kiedy zacząłem pracować w Irlandii w mojej stali. Tam miałem paru burskich kierowców. Pamiętam jak jeden z nich przyjechał pierwszy raz. Nie bardzo wiedziałem z kim mam do czynienia, gdyż z jego kabiny dobiegały przedziwne dźwięki. Polki wymieszana z oberkami, ogólnie rodzaj muzyki której możemy się spodziewać na bawarskim oktober feście. Dzisiaj bym się już nie zdziwił ale wtedy był dla mnie to mały szok. Ogólnie można powiedzieć, że przeciętny Afrykaner ma gust muzyczny zbliżony do przeciętnego Holendra, Niemca, Czecha czy Polaka. Lubi dobre, melodyjne piosenki jak na przykład ta:
albo ta
Szczególnie ta pierwsza, śpiewana przez Waldo Lotz'a, przypadła bardzo do gustu redaktorowi Sadatowi. ta muzyka pokazuje jak bardzo Afrykanerzy są podobni do Polaków, mają te same gusta, tak samo kochają i wzdychają. Tak samo bije im serce. Dlatego te dźwięki jeszcze bardziej przybliżyły nam do serca naród burski.
Na koniec człowiek, który w naszym rankingu ostro konkuruje ze wspomnianym Bok'iem van Blerk. Anton Myburgh we wspaniałem piosence Boer en Sy roer.
to nie koniec naszych poszukiwań tzw "muzyki świata". Spodziewajcie sie jeszcze wielu pięknych piosenek.
Etykiety:
afrikaans,
anton myburgh,
boer en sy roer,
bok van blerk,
de la rey,
death metal,
grind core,
groinchurn,
muzyka świata,
prawa człowieka,
punk,
rpa,
sud africa,
tranvaal
poniedziałek, 2 listopada 2009
Nieśmiertelność blogera
... czyli dialog z przyszłymi pokoleniami
Sam bym nie wpadł na tą myśl, bo zbytnio zajęty jestem taplaniem się w gównianej wannie życia i szukaniem pierdolonego korka od mojej fekalnej kąpieli. Ale natknąłem się na ową koncepcję w kilku miejscach i uznałem, że po lekkim oszlifowaniu moim geniuszem, jest szansa, by uznać ją za kamień milowy sadatyzmu magicznego i w ogóle za kamień milowy wszystkiego.
Czasem smutno mi gdy pomyślę co po sobie zostawię potomności. Powiedzmy sobie szczerze, niewiele tego będzie. Pewnie długi jakieś, kilka wrzodów u moich wrogów, może jakieś organy ktoś sobie przywłaszczy (ale nie polecam), wspomnienie kilku śmiesznych sytuacji z moim udziałem, które odejdą razem z tymi, którzy byli ich świadkami. Kilka zdjęć, póki nie wypłowieją i nie staną się pyłem. Jak mawiał Michał Anioł: po niektórych ludziach zostaną jedynie zapchane wychodki. Czyli nic, gówno, którego w naszym życiu mamy i tak już pod dostatkiem.
I tak piszę jeno te głupoty, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że przecież każde zdanie, nawet to, zostanie tu już na wieki. Albo przynajmniej na długo. Chyba, że Greg coś spierdoli. Pamiętam taką sytuację jak pewnego dnia w firmie X, skasował efekty całodniowej pracy – kupa była z tego śmiechu.
Internet to droga do nieśmiertelności. Niby nic odkrywczego. Od tysiącleci taką rolę spełniają przecież książki i biblioteki nimi wypchane. Twórczość od zawsze była przepustką ku wieczności. Jest jednak różnica.
Bo internet chłonie wszystko, wszystkie zdania, niezależnie czy są mądre czy nie. Już nie potrzeba talentu, by być na zawsze. I pewnego dnia, gdy mnie tu już nie będzie, jakiś debil wpiszę do wyszukiwarki frazę i trafi na tą stronę. Co tam debil. Moje dzieci za lat pięćdziesiąt sobie tu wejdą i poczytają jaki to ojciec był głupi za młodu. Wejdą tu moi wnukowie i pomyślą sobie, że ten stary kutafon, zamiast gromadzić majątek i dbać, by przyszłe pokolenia mogły oddać się jedynej rzeczy w jakiej nasza rodzina jest dobra, czyli lenistwu, wypisywał coś na blogu. Sorry przyszłe pokolenia, musicie radzić sobie bez spuścizny, bo dziadek ma ochotę sobie poklikać, posłuchać muzyki i zasadniczo wszystko go obecnie jebie.
I jak tak o tym myślę, to się kurwa wzruszam. Wzruszam się świadomością, że właśnie zapisuje się w historii świata i że moje dziatki będą kiedyś mogły to czytać. Z tej okazji wspaniała piosenka, którą śpiewa człowiek będący autorem innych nieśmiertelnych słów. „Gdybym nie grał w zespole, nigdy bym nic nie przeleciał”. Albo jakoś w ten deseń. Jedziesz Lenny.
Sam bym nie wpadł na tą myśl, bo zbytnio zajęty jestem taplaniem się w gównianej wannie życia i szukaniem pierdolonego korka od mojej fekalnej kąpieli. Ale natknąłem się na ową koncepcję w kilku miejscach i uznałem, że po lekkim oszlifowaniu moim geniuszem, jest szansa, by uznać ją za kamień milowy sadatyzmu magicznego i w ogóle za kamień milowy wszystkiego.
Czasem smutno mi gdy pomyślę co po sobie zostawię potomności. Powiedzmy sobie szczerze, niewiele tego będzie. Pewnie długi jakieś, kilka wrzodów u moich wrogów, może jakieś organy ktoś sobie przywłaszczy (ale nie polecam), wspomnienie kilku śmiesznych sytuacji z moim udziałem, które odejdą razem z tymi, którzy byli ich świadkami. Kilka zdjęć, póki nie wypłowieją i nie staną się pyłem. Jak mawiał Michał Anioł: po niektórych ludziach zostaną jedynie zapchane wychodki. Czyli nic, gówno, którego w naszym życiu mamy i tak już pod dostatkiem.
I tak piszę jeno te głupoty, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że przecież każde zdanie, nawet to, zostanie tu już na wieki. Albo przynajmniej na długo. Chyba, że Greg coś spierdoli. Pamiętam taką sytuację jak pewnego dnia w firmie X, skasował efekty całodniowej pracy – kupa była z tego śmiechu.
Internet to droga do nieśmiertelności. Niby nic odkrywczego. Od tysiącleci taką rolę spełniają przecież książki i biblioteki nimi wypchane. Twórczość od zawsze była przepustką ku wieczności. Jest jednak różnica.
Bo internet chłonie wszystko, wszystkie zdania, niezależnie czy są mądre czy nie. Już nie potrzeba talentu, by być na zawsze. I pewnego dnia, gdy mnie tu już nie będzie, jakiś debil wpiszę do wyszukiwarki frazę i trafi na tą stronę. Co tam debil. Moje dzieci za lat pięćdziesiąt sobie tu wejdą i poczytają jaki to ojciec był głupi za młodu. Wejdą tu moi wnukowie i pomyślą sobie, że ten stary kutafon, zamiast gromadzić majątek i dbać, by przyszłe pokolenia mogły oddać się jedynej rzeczy w jakiej nasza rodzina jest dobra, czyli lenistwu, wypisywał coś na blogu. Sorry przyszłe pokolenia, musicie radzić sobie bez spuścizny, bo dziadek ma ochotę sobie poklikać, posłuchać muzyki i zasadniczo wszystko go obecnie jebie.
I jak tak o tym myślę, to się kurwa wzruszam. Wzruszam się świadomością, że właśnie zapisuje się w historii świata i że moje dziatki będą kiedyś mogły to czytać. Z tej okazji wspaniała piosenka, którą śpiewa człowiek będący autorem innych nieśmiertelnych słów. „Gdybym nie grał w zespole, nigdy bym nic nie przeleciał”. Albo jakoś w ten deseń. Jedziesz Lenny.
Tydzień zaczęty.
budziłem się dziś nie najwcześniej. Troszkę zaspałem, ale co tam nigdzie dzisiaj mi się nie śpieszyło. Weekend minął miło ale tez bez żadnej ekscytacji. Miałem pójść w piątek na mecz z dziewczyną ale jak doszliśmy okazało się, że darmowe wejściówki, które mieliśmy są nieaktualne. Już nawet miałem się wykłócać ale sobie pomyślałem jaki to ma sens. Kłótnia w niczym nie pomoże, zostałbym odesłany od zarządu ligi irlandzkiej bo oni wejściówki rozprowadzali a nie klub FC Bohemian. To zrezygnowaliśmy, w końcu liga ta ma poziom nawet niższy niż polska. Poza tym w Polsce mimo, że na boisku nieciekawie to za to bardzo interesująco na trybunach. tutaj to na takie atrakcje nie ma co liczyć. Tutaj się udało, na stadionach nie ma przemocy. W ogóle nie ma prawie żadnej przemocy związanej z piłką nożną. To wielki sukces doprawdy, coś do czego Polska powinna dążyć. Nieważne, że poziom przemocy i przestępstw pospolitych jest tutaj przeogromny i nie ma weekendu, żeby kogoś w Dublinie nie zaszlachtowano ale najważniejsze, że nie ma tutaj problemu stadionowych chuliganów. Tylko w czasie derbów z Shamrock Rovers bywa leciutkie podniesienie adrenaliny. Teraz też Bohs grali z Rovers, ale niestety tymi ze Sligo. Sligo choć uchodzi tutaj na znaczące miasto to na warunki polskie za małe by było na miasto powiatowe. Dlatego odpuściliśmy sobie ten mecz w zupełności. Nie ważne to jednak.
Pokazuje to jednak, że nie ma to jak Polska. Och kochana ma Warszawo, jak my za tobą tęsknimy. To na Polonię można pójść, to jakiś fajny koncert albo upodlić się przynajmniej z kolegami. Jak ja tęsknię za dobrą zabawą w gronie najbliższych znajomych. Dobra muzyka, dobre wino, taniec i błyskotliwe dyskusje z pięknymi kobietami, mniej więcej tak jak na filmie przedstawionym poniżej.
Nie ma to jak upojne chwilę opierając się o, wiszącą na ścianie, flagę ze swastyką.
Tutaj to ja w ogóle nie mam z kim imprezować. Nie mam żadnych znajomych, oprócz znajomych mojej narzeczonej. Nie ważne to, nie ma co się nad sobą rozczulać. Już za jakiś czas wracamy do polski i wszystko będzie pięknie, już nie mogę się doczekać.
Przepraszam, że jakoś tak ospale piszę ale w ogóle nie mam żadnej inspiracji. Nic do głowy mi nie przychodzi, chciałem Was rozruszać i jakiś soczysty tekst wysmażyć ale nic z tego. Same smuty i nostalgie. Czasami jednak i punkowcy maja takie momenty. Idealnie to widać na przykładzie Sadata, który ostatnio ma na tyle slaby nastrój, ze nawet jakieś hippisowskie i pedalskie kawałki tutaj wrzuca. Miejmy nadzieję, że się to zmieni wkrótce i wprowadzimy trochę więcej chaosu w wasze życie. No to by było tyle na teraz,
Z narodowym pozdrowieniem
Greg
.........za rasę! za naród! za kraj! trzy razy ..............hip,hip - hurra!!!
PS. Acha, jeżeli ktoś myśli, że Polonii nikt nie szanuje to niech sobie posłucha tego. Włosi tak są nami zafascynowani, że napisali nawet piosenkę o Czarnych Koszulach. Ale cóż, wiadomo - nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Forza Camicie Nere!!!
Pokazuje to jednak, że nie ma to jak Polska. Och kochana ma Warszawo, jak my za tobą tęsknimy. To na Polonię można pójść, to jakiś fajny koncert albo upodlić się przynajmniej z kolegami. Jak ja tęsknię za dobrą zabawą w gronie najbliższych znajomych. Dobra muzyka, dobre wino, taniec i błyskotliwe dyskusje z pięknymi kobietami, mniej więcej tak jak na filmie przedstawionym poniżej.
Nie ma to jak upojne chwilę opierając się o, wiszącą na ścianie, flagę ze swastyką.
Tutaj to ja w ogóle nie mam z kim imprezować. Nie mam żadnych znajomych, oprócz znajomych mojej narzeczonej. Nie ważne to, nie ma co się nad sobą rozczulać. Już za jakiś czas wracamy do polski i wszystko będzie pięknie, już nie mogę się doczekać.
Przepraszam, że jakoś tak ospale piszę ale w ogóle nie mam żadnej inspiracji. Nic do głowy mi nie przychodzi, chciałem Was rozruszać i jakiś soczysty tekst wysmażyć ale nic z tego. Same smuty i nostalgie. Czasami jednak i punkowcy maja takie momenty. Idealnie to widać na przykładzie Sadata, który ostatnio ma na tyle slaby nastrój, ze nawet jakieś hippisowskie i pedalskie kawałki tutaj wrzuca. Miejmy nadzieję, że się to zmieni wkrótce i wprowadzimy trochę więcej chaosu w wasze życie. No to by było tyle na teraz,
Z narodowym pozdrowieniem
Greg
.........za rasę! za naród! za kraj! trzy razy ..............hip,hip - hurra!!!
PS. Acha, jeżeli ktoś myśli, że Polonii nikt nie szanuje to niech sobie posłucha tego. Włosi tak są nami zafascynowani, że napisali nawet piosenkę o Czarnych Koszulach. Ale cóż, wiadomo - nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Forza Camicie Nere!!!
Etykiety:
camicia nera,
czarne koszule,
dobra zabawa,
iti spierdalaj,
praca,
przecz z komuną,
punk,
staruch,
szukasz pracy?,
zadyma
niedziela, 1 listopada 2009
Święto Zmarzłych
Październik za nami. Cóż to był za gówniany miesiąc!!! Ja pierdolę. Ale najważniejsze – to już za nami. Możemy go włożyć do gównianego worka nazwanego „przeszłość”. Raczej nie będę tam zaglądał. Przed nami jest nadzieja na to, że odkryjemy nowy ląd, w którym gówna trzeba będzie ze świecą szukać.
Wiem, że to będzie zadra na moim punkowym emploi, ale chodzi mniej więcej o to co śpiewają te pedały poniżej. Coś tam, że się schlali i może jutro znajdą swoją drogę do domu.
Dlatego ja zawsze zapisuje sobie na ręcę adres do mojej nory – i dzięki temu zawsze trafiam tam gdzie mam trafić. Głupie pedały.
Jako żeśmy w końcu kibolo-pikniki, pomyślałem, że wypada coś napisać o wydarzeniach ostatniej kolejki naszej oranżady. O Polonii – ani słowa. Tu się nic nie zmienia, kolejna porażka, ale podobno nasi dobrze grali. Tylko 0:1 w Białymstoku, szacunek. Jeden punkt nad dnem tabeli, czyli bójcie się chamy do 1 ligi wracamy!!!
Kibicowsko, to nadal u nas trwa przegrupowanie sił. Nie jesteśmy kumaci więc nie wiemy jak to dokładnie wygląda. Tak czy owak, nas obu to jeszcze nie dotknęło, ale jako redakcja tego bloga, oczywiście, jeżeli będzie potrzeba, obiecujemy pomóc.
Na innych stadionach zaś działo się dużo. I to nie na boisku. W Zabrzu walki uliczne i powrót do klimatu lat 90-tych podobno. Polała się krew, w użyciu przedłużacze rąk, jednym słowem, masakra. W Kielcach nieco tylko mniej ciekawie. No ale jak spotyka się Korona z Wisłą, to inaczej być nie może. Już widzę te nagłówki i mądre głowy w jutrzejszej prasie. Posypią się pomysły na ukrócenie takich praktyk, ktoś sobie przypomni o zaostrzeniu ustawy o imprezach masowych... Sami sobie robimy „kuku”, a potem narzekamy. Ale komentowanie owego schizofreniznego rozdwojenia jaźni to ponad moje siły.
No i na koniec jeszcze źle się dzieje na sąsiednim stadionie. Ściągnęli Starucha z gniazda przy milczącej aprobacie większości pikników. I nie wiadomo gdzie jest. Trochę się o niego boimy... Czy sobie poradzi? Czy nic mu się nie stało? Co zrobi z nim ITI? Czy nie jest głodny i czy zdąży na ostatnią SKM-kę do domu?

Oczywiście, jedno wielkie „ITI spierdalaj” także od nas. Nienawiść nienawiścią, ale walką z TVN-owym kurestwem jednoczny nawet nas. Chociaż oczywiście ciągle jesteśmy tylko czarnymi kurwami bez honoru i frajerami, których tak naprawdę nie ma.
Wiem, że to będzie zadra na moim punkowym emploi, ale chodzi mniej więcej o to co śpiewają te pedały poniżej. Coś tam, że się schlali i może jutro znajdą swoją drogę do domu.
Dlatego ja zawsze zapisuje sobie na ręcę adres do mojej nory – i dzięki temu zawsze trafiam tam gdzie mam trafić. Głupie pedały.
Jako żeśmy w końcu kibolo-pikniki, pomyślałem, że wypada coś napisać o wydarzeniach ostatniej kolejki naszej oranżady. O Polonii – ani słowa. Tu się nic nie zmienia, kolejna porażka, ale podobno nasi dobrze grali. Tylko 0:1 w Białymstoku, szacunek. Jeden punkt nad dnem tabeli, czyli bójcie się chamy do 1 ligi wracamy!!!
Kibicowsko, to nadal u nas trwa przegrupowanie sił. Nie jesteśmy kumaci więc nie wiemy jak to dokładnie wygląda. Tak czy owak, nas obu to jeszcze nie dotknęło, ale jako redakcja tego bloga, oczywiście, jeżeli będzie potrzeba, obiecujemy pomóc.
Na innych stadionach zaś działo się dużo. I to nie na boisku. W Zabrzu walki uliczne i powrót do klimatu lat 90-tych podobno. Polała się krew, w użyciu przedłużacze rąk, jednym słowem, masakra. W Kielcach nieco tylko mniej ciekawie. No ale jak spotyka się Korona z Wisłą, to inaczej być nie może. Już widzę te nagłówki i mądre głowy w jutrzejszej prasie. Posypią się pomysły na ukrócenie takich praktyk, ktoś sobie przypomni o zaostrzeniu ustawy o imprezach masowych... Sami sobie robimy „kuku”, a potem narzekamy. Ale komentowanie owego schizofreniznego rozdwojenia jaźni to ponad moje siły.
No i na koniec jeszcze źle się dzieje na sąsiednim stadionie. Ściągnęli Starucha z gniazda przy milczącej aprobacie większości pikników. I nie wiadomo gdzie jest. Trochę się o niego boimy... Czy sobie poradzi? Czy nic mu się nie stało? Co zrobi z nim ITI? Czy nie jest głodny i czy zdąży na ostatnią SKM-kę do domu?

Oczywiście, jedno wielkie „ITI spierdalaj” także od nas. Nienawiść nienawiścią, ale walką z TVN-owym kurestwem jednoczny nawet nas. Chociaż oczywiście ciągle jesteśmy tylko czarnymi kurwami bez honoru i frajerami, których tak naprawdę nie ma.
piątek, 30 października 2009
Piątek muzycznie
Greg ma nieco racji z tym, że na blogu ostatnio więcej filozofii i taplania się w fekaliach życia, niż punkowej rewolucji. Chociaż ciągle wierzę w to, że sadatyzm magiczny jest teorią na tyle wywrotową, obrazoburczą i wypiętą pośladkami w kierunku społeczeństwa, że ma szansę jeszcze prowadzić pod swoim przewodem konserwatywno-punkową armię w ataku na bastylię gównianego porządku świata.
Ja z kolei ostatnimi czasy wiodę dosyć punkowe życie. O ile oczywiście uznamy, że jego wyznacznikiem jest częstotliwość kontaktów z panem alkoholem. Zdarzało się, niejeden raz, budzić się w błogim stanie i spędzać w nim poranek i przedpołudnie. Niby nic złego, ale nabiera to innego znaczenia, gdy ów błogostan przeżywa się siedząc w pracy. Jako że jednak średnio czuje się w roli prawdziwego panczura, postanowiłem zerwać z tym hobby i zostać straight edge’owcem. Oczywiście, takim z podejściem selektywnym do rygorów nowego wyznania. Pewnie będzie jak w tym dowcipie z lat 80-tych, jak to załoga punkowa jechała do Jarocina pociągiem. Chlanie, jedna wielka rozpierducha i nagle jeden z załogantów mówi: mi to nie lej tak dużo, bo w końcu jestem SE.
W piątek jak to w piątek, pora powyciągać jakieś nutki z mojej głowy. Na początek pójdzie może The Clash.
Z nimi jest taki problem, że ich lubię, chociaż nie powinienem, bo chłopacy byli zaangażowani po złej stronie politycznej barykady niż my. Ale wyciągamy do nich rękę i w imię pojednania, wybaczamy im te bzdety, które wyśpiewują. Tym bardziej, że to oni, wg wielu, zabili prawdziwego punk rocka, podpisując profesjonalny kontrakt z globalną wytwórnią płytową. Tacy to z nich buntownicy. Zresztą z taką muzyką to co oni tam mogli burzyć. Cytując Alternatywy 4 – na takiej ścianie, to pan nawet nie powiesisz panie rogów szczura, a co dopiero jelenia.
Żeby nie było aż tak ostro i punkowo, pora na coś czarnego. Czarne jest małe, stare i grube, ale jak toto śpiewa. Pięknie śpiewa i pięknie gra. W ogóle lubię bluesa, ta muzyka ma taki ładunek emocjonalny, że czasem po przesłuchaniu jednej płyty sam czuje się murzynem i zaczynam zbierać bawełnę po okolicznych polach. BB King kiedyś, gdy został zapytany czy jest szczęśliwym człowiekiem, odpowiedział w taki mniej więcej sposób: szczęśliwym? Jak mogę być szczęśliwy, przecież ja gram bluesa. Ten cytat to mi kiedyś Greg opowiadał – mówię, żeby się nie czepiał.
Nie jest to muzyka eksplodująca radością, to muszę przyznać. To ja idę pozbierać sobie nieco bawełny...
Ja z kolei ostatnimi czasy wiodę dosyć punkowe życie. O ile oczywiście uznamy, że jego wyznacznikiem jest częstotliwość kontaktów z panem alkoholem. Zdarzało się, niejeden raz, budzić się w błogim stanie i spędzać w nim poranek i przedpołudnie. Niby nic złego, ale nabiera to innego znaczenia, gdy ów błogostan przeżywa się siedząc w pracy. Jako że jednak średnio czuje się w roli prawdziwego panczura, postanowiłem zerwać z tym hobby i zostać straight edge’owcem. Oczywiście, takim z podejściem selektywnym do rygorów nowego wyznania. Pewnie będzie jak w tym dowcipie z lat 80-tych, jak to załoga punkowa jechała do Jarocina pociągiem. Chlanie, jedna wielka rozpierducha i nagle jeden z załogantów mówi: mi to nie lej tak dużo, bo w końcu jestem SE.
W piątek jak to w piątek, pora powyciągać jakieś nutki z mojej głowy. Na początek pójdzie może The Clash.
Z nimi jest taki problem, że ich lubię, chociaż nie powinienem, bo chłopacy byli zaangażowani po złej stronie politycznej barykady niż my. Ale wyciągamy do nich rękę i w imię pojednania, wybaczamy im te bzdety, które wyśpiewują. Tym bardziej, że to oni, wg wielu, zabili prawdziwego punk rocka, podpisując profesjonalny kontrakt z globalną wytwórnią płytową. Tacy to z nich buntownicy. Zresztą z taką muzyką to co oni tam mogli burzyć. Cytując Alternatywy 4 – na takiej ścianie, to pan nawet nie powiesisz panie rogów szczura, a co dopiero jelenia.
Żeby nie było aż tak ostro i punkowo, pora na coś czarnego. Czarne jest małe, stare i grube, ale jak toto śpiewa. Pięknie śpiewa i pięknie gra. W ogóle lubię bluesa, ta muzyka ma taki ładunek emocjonalny, że czasem po przesłuchaniu jednej płyty sam czuje się murzynem i zaczynam zbierać bawełnę po okolicznych polach. BB King kiedyś, gdy został zapytany czy jest szczęśliwym człowiekiem, odpowiedział w taki mniej więcej sposób: szczęśliwym? Jak mogę być szczęśliwy, przecież ja gram bluesa. Ten cytat to mi kiedyś Greg opowiadał – mówię, żeby się nie czepiał.
Nie jest to muzyka eksplodująca radością, to muszę przyznać. To ja idę pozbierać sobie nieco bawełny...
Etykiety:
bawełna,
bb king,
blues,
co to jest straight edge,
lost in the supermarket,
straight edge,
The Clash
czwartek, 29 października 2009
Wolność
Ostatnio Sadat się strasznie rozpisał. Pisze posta po poście a ja nic nie pisałem z tego powodu, że miałem bardzo wyczerpującą pracę. Właśnie miałem. Miałem bo zrobiłem to o czym niektórzy z Was marzą w nieprzespane z powodu stresów noce. Powiedziałem żegnam do mojego pracodawcy. Praca nie odpowiadała mi z wielu powodów, nad którymi nie mam zamiaru się teraz rozpisywać. W każdym razie nie była to normalna praca i myślę, ze parę praw pracownika jest tam łamanych. Ale chuj z tym. Już mnie tam nie ma i czuję się bardzo z tego powodu szczęśliwy.
Jestem wolny. Wolny tym bardziej, że podjąłem tą decyzję wiedząc jakie mogą być jej konsekwencje. Jest kryzys, pracy jak na lekarstwo. Jak dużo czasu minie zanim znajdę coś innego znajdę nie wiem. Sam też bym tej decyzji nie podjął. Dostałem błogosławieństwo od mojej narzeczonej, bez tego pewnie bym się na to nie porwał gdyż ma to wpływ na naszą wspólną przyszłość. Moje bezrobocie nie jest tylko moją sprawą ale również jej. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy ślub i wesele zbliżają się wielkimi krokami a co za tym idzie dosyć duże wydatki. Jednak zaufała mi, za co jestem jest strasznie wdzięczny. Możemy mieć tylko nadzieję, że ryzyko się opłaci.
Nie dawno całkiem Sadat zaczął coś pisać o wolności, prawdopodobnie chcąc mnie sprowokować do jakiś wynurzeń. Nie jestem w tej chwili w stanie napisać czegoś głębszego na ten temat, powiem tylko, ze dla mnie prawdziwą wolnością było uczucie jakiego doznałem budząc się dzisiaj rano. Za oknem ciemno i szaro. Deszcz dudni o okno a ja nigdzie nie muszę wstawać. Nigdzie dzisiaj nie muszę iść. Ten moment o poranku to było to co sobie wyobrażam jako prawdziwa wolność. Oczywiście nie jest ona osiągalna w codziennym życiu, gdyż życie w społeczeństwie narzuca na nas swoje sztywne ramy i wiem, że prędzej czy później ja tez stanę się trybem w maszynie. Ale Nawet wtedy, będę miał świadomość, że nie jestem na to skazany, że jak bycie takim trybem mi się nie spodoba to będę mógł to zmienić i po prostu odejść. poszukać szczęścia gdzieś indziej.
Dobra moi mili za dużo filozofii ostatnio na naszym blogu a za mało punk rocka!!! Dlatego tez innymi słowy: Robota mnie wkurwiała, to powiedziałem szefowi żeby się pierdolił, nie będę tam robił. Dlaczego? bo taką mam ochotę i mam na to ostro wyjebane. Get off my back!!!
Sadat poruszył również temat Turbonegro. Dobra kapela nie ma co. Ta piosenka idealnie pokazuje mój obecny stosunek do świata.
Jestem wolny. Wolny tym bardziej, że podjąłem tą decyzję wiedząc jakie mogą być jej konsekwencje. Jest kryzys, pracy jak na lekarstwo. Jak dużo czasu minie zanim znajdę coś innego znajdę nie wiem. Sam też bym tej decyzji nie podjął. Dostałem błogosławieństwo od mojej narzeczonej, bez tego pewnie bym się na to nie porwał gdyż ma to wpływ na naszą wspólną przyszłość. Moje bezrobocie nie jest tylko moją sprawą ale również jej. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy ślub i wesele zbliżają się wielkimi krokami a co za tym idzie dosyć duże wydatki. Jednak zaufała mi, za co jestem jest strasznie wdzięczny. Możemy mieć tylko nadzieję, że ryzyko się opłaci.
Nie dawno całkiem Sadat zaczął coś pisać o wolności, prawdopodobnie chcąc mnie sprowokować do jakiś wynurzeń. Nie jestem w tej chwili w stanie napisać czegoś głębszego na ten temat, powiem tylko, ze dla mnie prawdziwą wolnością było uczucie jakiego doznałem budząc się dzisiaj rano. Za oknem ciemno i szaro. Deszcz dudni o okno a ja nigdzie nie muszę wstawać. Nigdzie dzisiaj nie muszę iść. Ten moment o poranku to było to co sobie wyobrażam jako prawdziwa wolność. Oczywiście nie jest ona osiągalna w codziennym życiu, gdyż życie w społeczeństwie narzuca na nas swoje sztywne ramy i wiem, że prędzej czy później ja tez stanę się trybem w maszynie. Ale Nawet wtedy, będę miał świadomość, że nie jestem na to skazany, że jak bycie takim trybem mi się nie spodoba to będę mógł to zmienić i po prostu odejść. poszukać szczęścia gdzieś indziej.
Dobra moi mili za dużo filozofii ostatnio na naszym blogu a za mało punk rocka!!! Dlatego tez innymi słowy: Robota mnie wkurwiała, to powiedziałem szefowi żeby się pierdolił, nie będę tam robił. Dlaczego? bo taką mam ochotę i mam na to ostro wyjebane. Get off my back!!!
Sadat poruszył również temat Turbonegro. Dobra kapela nie ma co. Ta piosenka idealnie pokazuje mój obecny stosunek do świata.
Rocznice małe i takie duże
Dzisiaj mija dokładnie pół roku od pierwszego tekstu na blogu. Jak ten czas leci, czy nawet – zapierdala! Założyliśmy Curva Mortale, by sobie popisać, bo obaj to lubimy i czasem nawet udaje się stworzyć coś śmiesznego. W sytuacji gdy ja siedzę w Polsce, a redaktor Greg w Irlandii, internet jest jedynym rozwiązaniem byśmy mieli ze sobą stały kontakt. I formuła CM sprawdza się chyba dobrze. Blog był, jest i będzie jedynie zabawą, ale jak widać ostatnio po liczbie moich tekstów, ma on także zapewne funkcję terapeutyczną. Szkoda tylko, że nie pomaga, ale na szczęście, chociaż nie szkodzi. A co nie szkodzi to pomaga, albo jakoś podobnie. Tak czy owak - wypada życzyć sobie kolejnych wpisów i długich lat działalności okraszonej sławą, pieniędzmi i radością naszą oraz naszych drogich czytelników.
Tak się dziwnie i gównianie składa, że dzisiaj jest także inna, nieco większego kalibru, rocznica związana z moim życiem prywatnym. O szczegółach nie będę opowiadał, ale... Dwa lata temu dokładnie stałem pod Piramidami (tymi w Egipcie, dodam dla debili), nieświadomy, że w Polsce dzieje się coś ostatecznie i gównianie złego. Wtedy, owego dziwnego dnia, narodził się sadat-podróżnik, który towarzyszył mi dzielnie przez blisko dwa lata mojego życia. Przez ten czas odwiedziłem aż 14 różnych krajów z tym frajerem. Byłem na czterech kontynentach, nie licząc Europy. Widziałem rzeczy o których nie śniło się filozofom. Byłem sam w obcym żywiole. Poznawałem nowe miejsca, zakochiwałem się w nich i cierpiałem gdy musiałem im mówić „żegnajcie, może jeszcze kiedyś”. Fajnie było. Obecnie podróżnika już nie ma, zaś na jego miejscu pojawił się sadat-chlor. Też spoko koleś. Taplamy się razem w gównie życia, wesoło szurając nóżkami po gównianym dnie. Pewnego dnia i z nim będę się musiał pożegnać. Wtedy gdy znajdę ten jebany korek od wanny gówna na jego miejscu pojawi się ktoś nowy. Ciekawe kto. Kto by to nie był, w sumie nie mogę doczekać się już tej mojej kolejnej zmiany.
Tak się dziwnie i gównianie składa, że dzisiaj jest także inna, nieco większego kalibru, rocznica związana z moim życiem prywatnym. O szczegółach nie będę opowiadał, ale... Dwa lata temu dokładnie stałem pod Piramidami (tymi w Egipcie, dodam dla debili), nieświadomy, że w Polsce dzieje się coś ostatecznie i gównianie złego. Wtedy, owego dziwnego dnia, narodził się sadat-podróżnik, który towarzyszył mi dzielnie przez blisko dwa lata mojego życia. Przez ten czas odwiedziłem aż 14 różnych krajów z tym frajerem. Byłem na czterech kontynentach, nie licząc Europy. Widziałem rzeczy o których nie śniło się filozofom. Byłem sam w obcym żywiole. Poznawałem nowe miejsca, zakochiwałem się w nich i cierpiałem gdy musiałem im mówić „żegnajcie, może jeszcze kiedyś”. Fajnie było. Obecnie podróżnika już nie ma, zaś na jego miejscu pojawił się sadat-chlor. Też spoko koleś. Taplamy się razem w gównie życia, wesoło szurając nóżkami po gównianym dnie. Pewnego dnia i z nim będę się musiał pożegnać. Wtedy gdy znajdę ten jebany korek od wanny gówna na jego miejscu pojawi się ktoś nowy. Ciekawe kto. Kto by to nie był, w sumie nie mogę doczekać się już tej mojej kolejnej zmiany.
Etykiety:
black sabbath,
changes,
erotyka wagonowa,
podróżowanie,
rocznice,
sadatyzm
środa, 28 października 2009
Pragnienie wolności

Temat wolności zasługuje na osobny i długi artykuł, który może kiedyś popełnimy. Na razie jednak, chciałem się podzielić własną refleksją. Wrócił do mnie dawno niewidziany towarzysz niedoli w postaci chęci ucieczki i spędzenia reszty życia na wędrówce przed siebie. Tak by nigdy nie oglądać się w tył i nigdy nie wrócić tam gdzie się kiedyś było. Tak by nigdy nic nie wspominać i żyć tym co będzie, a nie było. To możliwe chyba tylko w drodze do nieznanego.
Po części odpowiedzialność ponosi ta piękna piosenka Lynyrd Skynyrd – im więcej jej słucham, tym mi gorzej i gorzej. Hymnie wolności – brzmij.
wtorek, 27 października 2009
Slap Shot
Po pierwsze uno, refleksja sportowa. Dzisiaj Bytovia II Bytów grała w Pucharze Polski z wielką Wisłą Kraków. Rezerwy klubu pałetającego się po okręgówce przeciwko Mistrzom Polski, którzy minimalnie ulegli wielkiej Levadii Tallinn. Piekarze, ciastkarze, nauczyciele wuefu zmierzyli się na zielonej murawie z piłkarzami, którzy, każdy oddzielnie, zarabiają miesięcznie więcej niż cała ich drużyna rocznie. Po prostu Dawid kontra Goliat. Takie mecze to sól sportu. W końcu o to chodzi w tym wszystkim, by wyjść i walczyć, jak równy z równym.
Oczywiście, polskie media rozdmuchały nieco ten pojedynek. Tak naprawdę, dzielni amatorzy w drodze do meczu z Wisłą pokonali jeden, góra dwa, sensowne zespoły. Brutalna prawda jest taka, że na takie spotkania, nikomu się nie chce spinać i czasem wychodzą takie sensacje. Wystarczy je ładnie opakować w mediach i już mamy wydarzenie, o którym pismaki mogą sobie gryzmolić.
Z kronikarskiego obowiązku: Wisła oczywiście wygrała, ale bytowianie jeszcze przez lata będą opowiadać o tym wydarzeniu przy alpadze, bo wątpię, by tam było ich stać na cokolwiek innego do kolacji.
Mając w pamięci dzisiejsze wydarzenie sportowe, pomyslałem, że zrobię sobie przerwę w narzekaniu na swoje życie i opiszę film, który mi się natychmiast nasunął na mózg.

Slap Shot. Wiem, wiem. Nikt o nim nie słyszał. Nie dziwię się. Bo to typowy film z sadatowskiej biblioteczki: znam go z dzieciństwa, ma swoje lata, a do tego, reprezentuje nurt amerykańskiego kina rozrywkowego. Takiego które ma bawić i sprawić, że nasze życie na chwilę choć, pozbędzie się fekalnego fetoru. Takiego, którym się gardzi „na salonach”. Większość wykształciuchów takim kinem się brzydzi, zostawiając je motłochowi. Wiem też, że motłoch jest na tyle tępy, że nigdy na ten film nie trafi. Co więc? Ano, nic dziwnego, że tylko ja znam to dzieło.
Fabuła jest prosta jak umysł kobiety. Paul Newman gra podstarzałego grającego trenera pewnej podupadłej drużyny hokejowej z Pensylwanii. Szare, przemysłowe miasto umiera razem ze swoimi zakładami stalowymi. Atmosfery nie poprawiają lokalni herosi lodu, którzy zaliczają się do najgorszych w swojej dywizji. Grają gdzieś w odległej lidze pseudo-zawodowej, której do tuzów NHL równie daleko jak naszym piłkarzom do Barcelony. Trybuny zioną pustkami, podobnie jak klubowa kasa. Ogólnie – beznadzieja. W tej beznadziei, jak to już w życiu, bywa, pojawia się więcej gówna, które zasłania gówniany horyzont. Właściciel drużyny postanawia ją zlikwidować. Newman robi wszystko, by odwrócić zły los i zaczyna cynicznie manipulować swoim otoczeniem, byleby oddalić zagładę. Jednym słowem – reprezentuje postawę godną sadatyzmu magicznego i miast dalej taplać się w gównie, nurkuje w nim, by znaleźć zawleczkę od gównianej wanny. Zmyśla bajkę o możnym sponsorze, który jest gotowy drużynę kupić i przenieść na słoneczną Florydę. Jak to już bywa w gównianym życiu, gówniane kłamstewko przeradza się w nadzieję wszystkich. Gównianie brutalna prawda musi jednak w końcu wypłynąć na powierzchnię, niczym gotujące się pierogi nadziane gównem.
Film podczas premiery chyba nikomu się nie spodobał. W idealistycznej Ameryce nie było miejsca na pokazanie tak zaawansowanego cynizmu jaki reprezentował główny bohater. Newman gra tu niezłego chama, co nie zdarzało mu się zbyt często. Nie tylko kreuje sztuczną rzeczywistość, nie tylko wszystkich w nią wciąga, ale dodatkowo, świadomie łamie wszystkie obowiązujące w sporcie reguły, tylko po to, by wygrać. Jednym słowem – nasz człowiek.
Slap Shot to jeden z takich filmów, które oglądając... płaczę. Nie tylko obecnie, bo jak wiecie, w tej chwili jestem w stanie wzruszyć się widząc jak podczas stukania męczy się ten nieborak Ron Jeremy. Nawet wtedy, gdy sadat jest sobą, czyli chamem i prostakiem bez krzty serca, przy tym filmie płaczę jak bóbr. Po pierwsze, to piękny film o sporcie i jego ideach. Drużyna Newmana gra brzydko. Gra na bakier z przepisami, używa więcej pięści i siły, zabijając jakąkolwiek urodę hokeja. Z kopciuszka ligi staje się finalistą rozgrywek. Z zespołu, którego nikt nie chce oglądać, staje się lokalną sławą, za którą jeżdżą napalone fanki. To wszystko proste ale nadal piękne. Bo kto z nas nigdy nie kibicuje słabszym i nie cieszy się gdy dają oni łupnia lepszym od siebie?
Druga sprawa jest taka, że film, mimo wszystko, to ciągle komedia. To płacz przez śmiech. A o elementy komediowe zadbali trzej bracia bliźniacy Hanson, którzy grają... niesamowite ale trzech braci bliźniaków!!! Wyglądają i zachowują się jak totalni debile.

Nie chce psuć Wam zabawy, ale kiedy ci okularnicy wychodzą na taflę lodu zamieniają się w brutalnych wojowników spod znaku kija i krążka. Nie sposób wtedy chociaż się uśmiechnąć.
Nawet wklejając tego linka nieco się wzruszyłem, ale myślę, że dopiero oglądając cały film można docenić ładunek emocjonalny jakim we mnie uderza.
Film po latach od premiery, doczekał się za Wielką Wodą, statusu dzieła kultowego. W Europie nie mamy jakoś tradycji „kina sportowego”. W Ameryce zaś, Slap Shot, to absolutny top takowego. Polecam i obiecuje już niebawem wrócić do dalszego smęcenia.
Oczywiście, polskie media rozdmuchały nieco ten pojedynek. Tak naprawdę, dzielni amatorzy w drodze do meczu z Wisłą pokonali jeden, góra dwa, sensowne zespoły. Brutalna prawda jest taka, że na takie spotkania, nikomu się nie chce spinać i czasem wychodzą takie sensacje. Wystarczy je ładnie opakować w mediach i już mamy wydarzenie, o którym pismaki mogą sobie gryzmolić.
Z kronikarskiego obowiązku: Wisła oczywiście wygrała, ale bytowianie jeszcze przez lata będą opowiadać o tym wydarzeniu przy alpadze, bo wątpię, by tam było ich stać na cokolwiek innego do kolacji.
Mając w pamięci dzisiejsze wydarzenie sportowe, pomyslałem, że zrobię sobie przerwę w narzekaniu na swoje życie i opiszę film, który mi się natychmiast nasunął na mózg.
Slap Shot. Wiem, wiem. Nikt o nim nie słyszał. Nie dziwię się. Bo to typowy film z sadatowskiej biblioteczki: znam go z dzieciństwa, ma swoje lata, a do tego, reprezentuje nurt amerykańskiego kina rozrywkowego. Takiego które ma bawić i sprawić, że nasze życie na chwilę choć, pozbędzie się fekalnego fetoru. Takiego, którym się gardzi „na salonach”. Większość wykształciuchów takim kinem się brzydzi, zostawiając je motłochowi. Wiem też, że motłoch jest na tyle tępy, że nigdy na ten film nie trafi. Co więc? Ano, nic dziwnego, że tylko ja znam to dzieło.
Fabuła jest prosta jak umysł kobiety. Paul Newman gra podstarzałego grającego trenera pewnej podupadłej drużyny hokejowej z Pensylwanii. Szare, przemysłowe miasto umiera razem ze swoimi zakładami stalowymi. Atmosfery nie poprawiają lokalni herosi lodu, którzy zaliczają się do najgorszych w swojej dywizji. Grają gdzieś w odległej lidze pseudo-zawodowej, której do tuzów NHL równie daleko jak naszym piłkarzom do Barcelony. Trybuny zioną pustkami, podobnie jak klubowa kasa. Ogólnie – beznadzieja. W tej beznadziei, jak to już w życiu, bywa, pojawia się więcej gówna, które zasłania gówniany horyzont. Właściciel drużyny postanawia ją zlikwidować. Newman robi wszystko, by odwrócić zły los i zaczyna cynicznie manipulować swoim otoczeniem, byleby oddalić zagładę. Jednym słowem – reprezentuje postawę godną sadatyzmu magicznego i miast dalej taplać się w gównie, nurkuje w nim, by znaleźć zawleczkę od gównianej wanny. Zmyśla bajkę o możnym sponsorze, który jest gotowy drużynę kupić i przenieść na słoneczną Florydę. Jak to już bywa w gównianym życiu, gówniane kłamstewko przeradza się w nadzieję wszystkich. Gównianie brutalna prawda musi jednak w końcu wypłynąć na powierzchnię, niczym gotujące się pierogi nadziane gównem.
Film podczas premiery chyba nikomu się nie spodobał. W idealistycznej Ameryce nie było miejsca na pokazanie tak zaawansowanego cynizmu jaki reprezentował główny bohater. Newman gra tu niezłego chama, co nie zdarzało mu się zbyt często. Nie tylko kreuje sztuczną rzeczywistość, nie tylko wszystkich w nią wciąga, ale dodatkowo, świadomie łamie wszystkie obowiązujące w sporcie reguły, tylko po to, by wygrać. Jednym słowem – nasz człowiek.
Slap Shot to jeden z takich filmów, które oglądając... płaczę. Nie tylko obecnie, bo jak wiecie, w tej chwili jestem w stanie wzruszyć się widząc jak podczas stukania męczy się ten nieborak Ron Jeremy. Nawet wtedy, gdy sadat jest sobą, czyli chamem i prostakiem bez krzty serca, przy tym filmie płaczę jak bóbr. Po pierwsze, to piękny film o sporcie i jego ideach. Drużyna Newmana gra brzydko. Gra na bakier z przepisami, używa więcej pięści i siły, zabijając jakąkolwiek urodę hokeja. Z kopciuszka ligi staje się finalistą rozgrywek. Z zespołu, którego nikt nie chce oglądać, staje się lokalną sławą, za którą jeżdżą napalone fanki. To wszystko proste ale nadal piękne. Bo kto z nas nigdy nie kibicuje słabszym i nie cieszy się gdy dają oni łupnia lepszym od siebie?
Druga sprawa jest taka, że film, mimo wszystko, to ciągle komedia. To płacz przez śmiech. A o elementy komediowe zadbali trzej bracia bliźniacy Hanson, którzy grają... niesamowite ale trzech braci bliźniaków!!! Wyglądają i zachowują się jak totalni debile.

Nie chce psuć Wam zabawy, ale kiedy ci okularnicy wychodzą na taflę lodu zamieniają się w brutalnych wojowników spod znaku kija i krążka. Nie sposób wtedy chociaż się uśmiechnąć.
Nawet wklejając tego linka nieco się wzruszyłem, ale myślę, że dopiero oglądając cały film można docenić ładunek emocjonalny jakim we mnie uderza.
Film po latach od premiery, doczekał się za Wielką Wodą, statusu dzieła kultowego. W Europie nie mamy jakoś tradycji „kina sportowego”. W Ameryce zaś, Slap Shot, to absolutny top takowego. Polecam i obiecuje już niebawem wrócić do dalszego smęcenia.

Etykiety:
bracia hanson,
bytovia,
bytów,
film,
gówniane życie,
hokej,
kino,
komedia,
paul newman,
polecam,
slap shot
poniedziałek, 26 października 2009
Apostoł smutku - Mike Skinner
Chciałem napisać coś inteligentnego i przełomowego, ale coś w formie nie jestem. Wojak Mocny, zdaje się, wypalił mi nieco komórek mózgowych. Na szczęście te mi najbardziej potrzebne, odpowiadające za tani sentymentalizm oraz te które sprawiają, że zawsze znajduje w sklepie lodówkę z piwem, są chyba w porządku. Cała reszta czuje się źle.
Jako że ostatnio lubię sobie posłuchać muzyki, dzisiaj pora na kolejną porcję dźwięczących wspomnień. Gdybym miał wybrać tą jedną, jedyną piosenkę mojego życia, to zapewne wskazałbym dzieło Mike Skinnera. Prosty chłopak z Birmingham, z paskudnym akcentem i urodą rodem z angielskiego wsioła. Nie wiem gdzie był gdy Bozia rozdawała wzrost, bo wydaje się być tak z metra przycięty. Możliwe, że zastał się wtedy w kolejce po talent muzyczny i dostał go wręcz w nadmiarze. Śpiewa i komponuje wspaniale. W 2004 roku stworzył prawdziwe arcydzieło taniego sentymentalizmu. Czasem aż boje się tego kawałka słuchać, takie to kurwa jest piękne. Ale są takie chwile, kiedy do niego wracam, bo trzeba. Choć jest smutno, oj smutno.
Po tym video, pomyślałem, że w moim pustym życiu brakuje właśnie psa. Mógłbym z nim bujać się do siłowni albo pralni.
Ta płyta jest w ogóle depresyjna, choć bardzo życiowa. W kawałku poniżej podoba mi się przejście od agresywnej aklamacji, do niemal ballady. Od prostej złości do spokojnego pogodzenia się z życiem i jego wątpliwymi urokami. Chylę czoła przed mistrzem.
Z czasem Skinner wrzucił na luz i jakby przestał użalać się nd sobą i swoim losem. Kolejne płyty też są świetne, ale „A Grand Don't Come For Free” to chyba dzieło jego życia. Potem zaczęło być jakby weselej. W 2008 roku pojawiły się nawet jakieś oznaki optymizmu i radości, nawet w ciężkich chwilach.
Ja jednak, emocjonalnie, ciągle jestem w jego „ciemnych czasach”. Chociaż wszystko co nagrał, po prostu uwielbiam i czekam na kolejne rzeczy, nawet jeżeli muszą być takie słodkie jak te ostatnio.
Jako że ostatnio lubię sobie posłuchać muzyki, dzisiaj pora na kolejną porcję dźwięczących wspomnień. Gdybym miał wybrać tą jedną, jedyną piosenkę mojego życia, to zapewne wskazałbym dzieło Mike Skinnera. Prosty chłopak z Birmingham, z paskudnym akcentem i urodą rodem z angielskiego wsioła. Nie wiem gdzie był gdy Bozia rozdawała wzrost, bo wydaje się być tak z metra przycięty. Możliwe, że zastał się wtedy w kolejce po talent muzyczny i dostał go wręcz w nadmiarze. Śpiewa i komponuje wspaniale. W 2004 roku stworzył prawdziwe arcydzieło taniego sentymentalizmu. Czasem aż boje się tego kawałka słuchać, takie to kurwa jest piękne. Ale są takie chwile, kiedy do niego wracam, bo trzeba. Choć jest smutno, oj smutno.
Po tym video, pomyślałem, że w moim pustym życiu brakuje właśnie psa. Mógłbym z nim bujać się do siłowni albo pralni.
Ta płyta jest w ogóle depresyjna, choć bardzo życiowa. W kawałku poniżej podoba mi się przejście od agresywnej aklamacji, do niemal ballady. Od prostej złości do spokojnego pogodzenia się z życiem i jego wątpliwymi urokami. Chylę czoła przed mistrzem.
Z czasem Skinner wrzucił na luz i jakby przestał użalać się nd sobą i swoim losem. Kolejne płyty też są świetne, ale „A Grand Don't Come For Free” to chyba dzieło jego życia. Potem zaczęło być jakby weselej. W 2008 roku pojawiły się nawet jakieś oznaki optymizmu i radości, nawet w ciężkich chwilach.
Ja jednak, emocjonalnie, ciągle jestem w jego „ciemnych czasach”. Chociaż wszystko co nagrał, po prostu uwielbiam i czekam na kolejne rzeczy, nawet jeżeli muszą być takie słodkie jak te ostatnio.
Etykiety:
2004 rok,
birmingham,
cunts,
dry your eyes,
jesienna depresja,
mike skinner,
muzyka na smutki,
the streets,
wspomnienia
niedziela, 25 października 2009
Wojak. Dobry jest
Z kronikarskiego obowiązku wypada jedynie odnotować, że wczoraj odbyła się polska walka stulecia. Nie będę się pastwił nad galą i jej wyglądem, wizualnie było w porządku, organizatorzy zrobili co mogli. Szkoda tylko, że polska publika jest jaka jest. Gala boksu zawodowego to dla mnie kwintesencja małomiasteczkowości, januszostwa, dorobkiewiczostwa i co tu będę owijał, wiochy po prostu. Ci wąsaci panowie z flagami, grube miśki „z miasta” z blondynkami u boku, ci nasi celebryci siedzący w pierwszych rzędach. Dobrze, że nie mam w TV fonii, bo Ibisz jako prowadzący był nie do zniesienia nawet w wersji niemej. No masakra. W jakim ja żyję kraju, zawsze wtedy pytam sam siebie. Odpowiedzi nie przytoczę, bo podpada pod kilka przepisów kodeksu karnego.
Gołota jak zawsze przegrał, w sumie to był smutny widok. Mimo, iż przez ostatnie ponad dziesięć lat, zdążył nas do niego przyzwyczaić. Już nie ta sylwetka, morda jeszcze bardziej tępa niż zawsze. Ze starego Andrzeja zostało jedynie strachliwe spojrzenie i to, że lubi sobie usiąść na podłodze ringu podczas walki.
Adamka, tępego górala nie lubię i generalnie mnie on głęboko jebie. Ale polskie januszostwo będzie miało kolejnego idola, bo przecież Małysz już się skończył, siatkarze grają chimerycznie, a na piłkarską kadrę jeżdżą chuligani.
Tak jak Gołotę pokonał Adamek, tak mnie wczoraj na deski rozłożył Wojak Mocny.

To dobry zawodnik, pojedynek trwał może dwie rundy, zanim się zorientowałem, wyprowadził taki cios, że się dopiero rano obudziłem. Polecam wszystkim miłośnikom niecodziennych smaków. To chyba jakaś starodawna receptura – rozpuść kostkę chmielu w tysiącu litrów wody i dolej tak ze sto litrów spirytusu. Albo dolej może dwieście. Całość zamieszaj i przelej do puszek Wojaka. W efekcie wali zapachowo procentami i procentowo po bani klepie konkretnie. Co kto tam lubi.
Co prawda, Wojak przeszedł od pory tej reklamy „rilącz”, ale to jedna z naszych ulubionych. Wspaniała historia. Montaż godny Rambo. Skomplikowana fabuła zmuszająca do zaangażowania w przewijające się dynamicznie sceny. Świetna gra aktorów. Przygoda, męstwo, przyjaźń. Tylko jakoś sensu w tym wszystkim zabrakło. Tak na oko, to chyba chłopacy biegną na PKS z Grójca do Warszawy. Pewnie jadą na mecz, albo na budowę wracają po weekendzie spędzonym w domu. Widać jak niełatwe jest życie na prowincji. Do dzisiaj mają tam niewypały z lat wojny, a do przystanku kawałek drogi. Tak nota bene, ja to bym zerwał znajomość z kimś kto by mnie Wojakiem poczęstował, ale w Grójcu widać, są inne standardy. No to na zdrowie.
Gołota jak zawsze przegrał, w sumie to był smutny widok. Mimo, iż przez ostatnie ponad dziesięć lat, zdążył nas do niego przyzwyczaić. Już nie ta sylwetka, morda jeszcze bardziej tępa niż zawsze. Ze starego Andrzeja zostało jedynie strachliwe spojrzenie i to, że lubi sobie usiąść na podłodze ringu podczas walki.
Adamka, tępego górala nie lubię i generalnie mnie on głęboko jebie. Ale polskie januszostwo będzie miało kolejnego idola, bo przecież Małysz już się skończył, siatkarze grają chimerycznie, a na piłkarską kadrę jeżdżą chuligani.
Tak jak Gołotę pokonał Adamek, tak mnie wczoraj na deski rozłożył Wojak Mocny.

To dobry zawodnik, pojedynek trwał może dwie rundy, zanim się zorientowałem, wyprowadził taki cios, że się dopiero rano obudziłem. Polecam wszystkim miłośnikom niecodziennych smaków. To chyba jakaś starodawna receptura – rozpuść kostkę chmielu w tysiącu litrów wody i dolej tak ze sto litrów spirytusu. Albo dolej może dwieście. Całość zamieszaj i przelej do puszek Wojaka. W efekcie wali zapachowo procentami i procentowo po bani klepie konkretnie. Co kto tam lubi.
Co prawda, Wojak przeszedł od pory tej reklamy „rilącz”, ale to jedna z naszych ulubionych. Wspaniała historia. Montaż godny Rambo. Skomplikowana fabuła zmuszająca do zaangażowania w przewijające się dynamicznie sceny. Świetna gra aktorów. Przygoda, męstwo, przyjaźń. Tylko jakoś sensu w tym wszystkim zabrakło. Tak na oko, to chyba chłopacy biegną na PKS z Grójca do Warszawy. Pewnie jadą na mecz, albo na budowę wracają po weekendzie spędzonym w domu. Widać jak niełatwe jest życie na prowincji. Do dzisiaj mają tam niewypały z lat wojny, a do przystanku kawałek drogi. Tak nota bene, ja to bym zerwał znajomość z kimś kto by mnie Wojakiem poczęstował, ale w Grójcu widać, są inne standardy. No to na zdrowie.
Etykiety:
adamek,
dobry jest,
gołota,
grójczanie,
grójec,
janusze,
januszostwo,
piwo ze spirytusem,
pks,
wojak
piątek, 23 października 2009
Kacowe muzyczne przypomnienia
W ramach moich muzycznych odkryć, dzisiaj nieco smutku i melancholii.
Jefferson Airplane oczywiście znam od lat. I od lat ich nie słyszałem, poza przebojami w stylu Somebody to Love albo White Rabbit. Szczerze, to odkąd zacząłem skupiać się na punk rocku, myślałem, że już nigdy nie wrócę do takich hipisowskich klimatów zalatujących trawą i gównem (gówno musi się pojawić chociaż raz w każdym tekście). Poniższa ballada wprowadziła mnie w depresyjny nastrój, chociaż nie można jej odmówić wyjątkowego piękna i dobrego dopasowania kontekstowego do moich własnych myśli. Tym mnie ujęła.
I z drugiej beczki.
Wały Jagiellońskie to jeden z bardziej niedocenianych zespołów na polskiej scenie muzycznej. Dzisiaj kojarzą się, jeżeli w ogóle komukolwiek, z Rudim Schubertem i jego tandetną Moniką czy tam inną córką ratownika. A tymczasem, Wały to był naprawdę ciekawy i ambitny zespół. Część piosenek, owszem, bazowała na wątpliwie świeżym poczuciu humoru. Ale są też takie perełki, których chce się słuchać. I czasem nie można się nadziwić, że ich autorem jest wieloryb chodzący w koszulach bahama. Ludzie mają wiele twarzy. Szkoda, że najlepsza płyta, Etykieta Zastępcza, nie jest nigdzie dostępna. Na szczęście pozostaje niezawodny YT.
Niestety, żeby posłuchać o życiu trzeba sobie kliknąć w tego linka - http://www.youtube.com/watch?v=_HXBJ7acDDU. Ale warto.
Jefferson Airplane oczywiście znam od lat. I od lat ich nie słyszałem, poza przebojami w stylu Somebody to Love albo White Rabbit. Szczerze, to odkąd zacząłem skupiać się na punk rocku, myślałem, że już nigdy nie wrócę do takich hipisowskich klimatów zalatujących trawą i gównem (gówno musi się pojawić chociaż raz w każdym tekście). Poniższa ballada wprowadziła mnie w depresyjny nastrój, chociaż nie można jej odmówić wyjątkowego piękna i dobrego dopasowania kontekstowego do moich własnych myśli. Tym mnie ujęła.
I z drugiej beczki.
Wały Jagiellońskie to jeden z bardziej niedocenianych zespołów na polskiej scenie muzycznej. Dzisiaj kojarzą się, jeżeli w ogóle komukolwiek, z Rudim Schubertem i jego tandetną Moniką czy tam inną córką ratownika. A tymczasem, Wały to był naprawdę ciekawy i ambitny zespół. Część piosenek, owszem, bazowała na wątpliwie świeżym poczuciu humoru. Ale są też takie perełki, których chce się słuchać. I czasem nie można się nadziwić, że ich autorem jest wieloryb chodzący w koszulach bahama. Ludzie mają wiele twarzy. Szkoda, że najlepsza płyta, Etykieta Zastępcza, nie jest nigdzie dostępna. Na szczęście pozostaje niezawodny YT.
Niestety, żeby posłuchać o życiu trzeba sobie kliknąć w tego linka - http://www.youtube.com/watch?v=_HXBJ7acDDU. Ale warto.
czwartek, 22 października 2009
Aksjomat fekalny, czyli pierwsza nauka sadatyzmu magicznego
„Kiedy byłem dyrektorem Centrali Rybnej myślałem, że już gorzej być nie może. A dzisiaj z przyjemnością wróciłbym do pracy w Operze”.
Redaktor naczelny wydawnictwa "OPOKA" Samełko

***
Nie wiem czy zauważyliście, że na rynku filozofii panuje dziwny zastój. Platon, Arystoteles to klasycy, potem mieliśmy różnych świętych co to lubowali się w tym, że inni wylewali na nich kubły pomyj, potem Nietsche, Heideggger, Marks&Spencer i w sumie to tyle. Coś nam filozofia ostatnio podupadła chyba. Inna sprawa, że kiedyś mówiła językiem prostym, a obecnie posługuje się własnym slangiem, którego nie sposób zrozumieć bez matury.
Dlatego też, postanowiłem założyć własną szkołę filozoficzną. Taką prostą. A nawet prostacką, bo ja zasadniczo prostak jestem. Jako że większość ludzi to również jednostki mało skomplikowane pod względem intelektualnym, taka inicjatywa ma spore szansę powodzenia. Taka pop-filozofia. W sam raz na ostatnią stronę Faktu. Długo myślałem nad nazwą, dopóki nie wpadłem na oczywistość, że to musi być sadatyzm. Może być nawet sadatyzm magiczny, to brzmi lepiej i od razu pojawią się pytania typu: a dlaczego magiczny.
A dlatego żebyście się kurwa pytali.
Cytat który umieściłem na początku legł u podstaw mojej nauki o życiu. Każdy z nas ma swój złoty wiek, swoją gloryfikowaną przeszłość, do której wraca często myślami. Każdy z nas tęskni za tym co było. Każdy żałuje, że życie tak potoczyło się, że to straciliśmy, wkraczając w wiek srebrny. Albo nawet gówniany, tak jak ja. A tylko niewielu ma odwagę spojrzeć na swoją przeszłość i zadać sobie fundamentalne pytanie: czy aby na pewno jest za czym tęsknić?
Życie ma to do siebie, że składa się w większości z gówna, gównianych spraw i gównianych zmian. Zmiana zazwyczaj polega na tym, że w naszym życiu, w którym pływamy w gównie, ktoś dolewa nam go więcej i musimy machać szybciej kończynami, bo zaczyna nam się wlewać do buzi. I wtedy zaczynamy wspominać jak to brodziliśmy w gównie ledwie po pas i mówimy sobie „to były dobre czasy, dlaczego tego nie doceniałem?”. Popełniamy błąd i gwałt na sobie samym. Zamiast znaleźć wyjście z gównianego brodzika (bo ono gdzieś musi być), zaczynamy zawracać gównianą wisłę gównianym kijem.
Tak naprawdę, przecież oba stany rzeczy były złe. Owszem, to co było wcześniej mogło być złem mniejszym. Co nie zmienia faktu, że marząc o tym, by wrócić do stanu poprzedniego, pozbawiamy się godności i wiary w to, że jest świat bez gówna dookoła nas. A taki świat gdzieś przecież istnieje. Jest jakaś Arkadia, nie mam na myśli centrum handlowego, gdzie ludzie są szczęśliwi, robią to co chcą i każdego wieczora mówią do siebie, że to był dobry dzień. A gówno widzą tylko gdy podcierają sobie tyłek.
To jest trochę tak, że przeciętny człowiek, taki jak ja, zna tylko to co było i to co jest obecnie. Porównuje i to i to. Rachunek jest prosty, kiedyś było lepiej. Tyle, że gdzieś tam, w przyszłości, czeka na mnie coś nowego i być może to będzie mój świat bez gówna. Tak sobie myślę, że nazwę to aksjomatem fekalnym i utworzę z tego zręb sadatyzmu. W kolejce już czeka rewizja poglądów Szopenhauera, szczególnie tego kitu co wciskał o tym, że świat zewnętrzny to tylko nasze wyobrażenie. Ja wiem, że świat zewnętrzny jest realny i nawet wiem z czego się składa. Z gówna oczywiście. To będzie filozofia prosta, ale rzetelna. To będzie filozofia zmierzająca w kierunku dna życia, tylko po to żeby się od tego dna odbić jak ta gówniana sprężyna!
Etykiety:
aksjomat fekalny,
filozofia,
gówno,
morze gówna,
nauka o życiu,
sadatyzm,
samełko,
sens życia odkryty
wtorek, 20 października 2009
Co jest w życiu ważne?
I dlaczego właśnie nie jest to Twoja praca?
Redaktor Greg poruszył ważny temat, który mnie ostatnio trapi. Nie tylko mnie. Wszyscy moi znajomi, albo przynajmniej ta część, która mnie jakkolwiek obchodzi, narzeka na swoją pracę. W ten czy inny sposób, ale wszyscy uważają ją za ważną, więc każde tąpnięcie zawodowe, traktują jak ruch sejsmiczny ważny dla ich życia w całości (napisałbym tą sentencję po łacinie, ale kurwa zapomniałem jak to szło). Też taki byłem, więc ich rozumiem. Ale pewnego dnia pojąłem, że są dużo ważniejsze rzeczy na świecie niż praca akurat. To może nie był piękny dzień, ale w szarości nędznej egzystencji, mógłbym przysiąc, zobaczyłem jeno nagle słońce, trójkąt na niebie i rękę Boga pokazującą mi znak „ok”. Więc chyba chodzi o to, że to dobry kierunek. No chyba, że Najwyższy łapał wtedy autostopa.
Praca jest jedynie narzędziem, nigdy zaś celem. Poeta mi nieznany mawiał, że nigdy nie jest równie daleko od celu, jak wtedy gdy nie wiesz, dokąd zmierzasz. Inny poeta, również nieznany, mawiał zaś, że jeżeli uważasz, że sensem życia jest praca, to pracujesz w Amwayu.
Czasami zastanawiam się jakby wyglądało moje życie, gdybym na studiach jeszcze, miast romansować z reklamą, wziął się w garść i został prawnikiem. Było blisko. Ale udało się od tego uciec. Pewnie dzisiaj ważyłbym ze 100 kilo, bo prawnicy lubią podjeść i rzadko się poruszają. Na pewno miałbym większe mieszkanie. Na pewno nie byłbym sam, bo jak wiadomo, wypchany portfel, nawet w serdelkowatych rączkach tłuściocha, jest świetnym afrodyzjakiem. Miałbym u boku więc jakąś tępą dzierlatkę, która patrzyłaby na mnie jak na świnkę-skarbonkę. Zarabiałbym pewnie ze x 3 więcej niż obecnie. O ile bym nie umarł do tej pory z nudów. Wśród prawników śmierć następuje z kilku przyczyn:
- z nudów
- z nudów
- z depresji gdy zdają sobie sprawę jacy są kurwa nudni
Jeszcze na studiach widziałem pierwsze objawy choroby prawniczej. Podniecały mnie rozmowy o paragrafach, śmieszył przepis KC mówiący o zagarnięciu roju pszczół. Czytałem książki na zajęcia!!! Chciałem sobie kupić nawet aktówkę. Kiedy w towarzystwie ludzi normalnych, opowiedziałem nieśmieszny dowcip, byłem przerażony. Zaczynało się. Stawałem się nudnym prawnikiem. Myślałem, że już nie ma ratunku. I wtedy los dał mi szansę, a ja ją wykorzystałem. Zacząłem chodzić na mecze, upijać się do nieprzytomności, słuchać agresywnej muzyki, ogoliłem się na łyso i traktowałem pięści jako najlepszy argument w większości rozmów.
Dzisiaj, cóż, zarabiam mniej, mam kawalerkę i jestem samotny jak pies, ale przynajmniej coś się dzieje, a i czasem uda się kogoś rozbawić. No i praca jest ważna, ale bynajmniej nie najważniejsza. Tylko co jest ważne?
A tego jeszcze nie wiem, ale jak mawia biblia, kto szuka ten już znalazł. A ja szukam. Więc teoretycznie znalazłem. Ale jeszcze nie wiem co.
Redaktor Greg poruszył ważny temat, który mnie ostatnio trapi. Nie tylko mnie. Wszyscy moi znajomi, albo przynajmniej ta część, która mnie jakkolwiek obchodzi, narzeka na swoją pracę. W ten czy inny sposób, ale wszyscy uważają ją za ważną, więc każde tąpnięcie zawodowe, traktują jak ruch sejsmiczny ważny dla ich życia w całości (napisałbym tą sentencję po łacinie, ale kurwa zapomniałem jak to szło). Też taki byłem, więc ich rozumiem. Ale pewnego dnia pojąłem, że są dużo ważniejsze rzeczy na świecie niż praca akurat. To może nie był piękny dzień, ale w szarości nędznej egzystencji, mógłbym przysiąc, zobaczyłem jeno nagle słońce, trójkąt na niebie i rękę Boga pokazującą mi znak „ok”. Więc chyba chodzi o to, że to dobry kierunek. No chyba, że Najwyższy łapał wtedy autostopa.
Praca jest jedynie narzędziem, nigdy zaś celem. Poeta mi nieznany mawiał, że nigdy nie jest równie daleko od celu, jak wtedy gdy nie wiesz, dokąd zmierzasz. Inny poeta, również nieznany, mawiał zaś, że jeżeli uważasz, że sensem życia jest praca, to pracujesz w Amwayu.
Czasami zastanawiam się jakby wyglądało moje życie, gdybym na studiach jeszcze, miast romansować z reklamą, wziął się w garść i został prawnikiem. Było blisko. Ale udało się od tego uciec. Pewnie dzisiaj ważyłbym ze 100 kilo, bo prawnicy lubią podjeść i rzadko się poruszają. Na pewno miałbym większe mieszkanie. Na pewno nie byłbym sam, bo jak wiadomo, wypchany portfel, nawet w serdelkowatych rączkach tłuściocha, jest świetnym afrodyzjakiem. Miałbym u boku więc jakąś tępą dzierlatkę, która patrzyłaby na mnie jak na świnkę-skarbonkę. Zarabiałbym pewnie ze x 3 więcej niż obecnie. O ile bym nie umarł do tej pory z nudów. Wśród prawników śmierć następuje z kilku przyczyn:
- z nudów
- z nudów
- z depresji gdy zdają sobie sprawę jacy są kurwa nudni
Jeszcze na studiach widziałem pierwsze objawy choroby prawniczej. Podniecały mnie rozmowy o paragrafach, śmieszył przepis KC mówiący o zagarnięciu roju pszczół. Czytałem książki na zajęcia!!! Chciałem sobie kupić nawet aktówkę. Kiedy w towarzystwie ludzi normalnych, opowiedziałem nieśmieszny dowcip, byłem przerażony. Zaczynało się. Stawałem się nudnym prawnikiem. Myślałem, że już nie ma ratunku. I wtedy los dał mi szansę, a ja ją wykorzystałem. Zacząłem chodzić na mecze, upijać się do nieprzytomności, słuchać agresywnej muzyki, ogoliłem się na łyso i traktowałem pięści jako najlepszy argument w większości rozmów.
Dzisiaj, cóż, zarabiam mniej, mam kawalerkę i jestem samotny jak pies, ale przynajmniej coś się dzieje, a i czasem uda się kogoś rozbawić. No i praca jest ważna, ale bynajmniej nie najważniejsza. Tylko co jest ważne?
A tego jeszcze nie wiem, ale jak mawia biblia, kto szuka ten już znalazł. A ja szukam. Więc teoretycznie znalazłem. Ale jeszcze nie wiem co.
Etykiety:
bezsens życia twojego,
choroba prawnicza,
praca,
prawnicy,
prawo,
sens życia,
śmierć z nudów
niedziela, 18 października 2009
Dlaczego potrafimy coś docenić gdy to stracimy?
Sadat napisał w poprzednim poście wiele ważnych, mądrych i życiowych rzeczy. Najbardziej trafił w moje uczucia gdy napisał o zwycięstwie, które smakowało znacznie bardziej gdy zostało uznane za stracone. ja też dopiero potrafiłem docenić pewną rzeczy, dopiero gdy ja utraciłem. Myślę o swojej poprzedniej pracy, którą swego czasu uważałem za nie godną mej znamienitej osoby. Myślałem, że stać mnie na coś lepszego. Nie stać mnie jednak i ta prawda dotarła do mnie dopiero teraz.
Wbrew temu co wypisuje Sadat moja teraźniejsza praca nie jest niczym nadzwyczajnym. chciałbym żeby było tak jak on to opisuje. Chciałbym handlować złotem i diamentami, być przygarbiony, mieć długą brodę i oceniać szlachetne kamienie przy użyciu lupy. Cmokałbym wtedy i gładził swą brodę kiedy znalazłbym przepiękny okaz. Cierpliwie mógłbym siedzieć cały dzień nad jednym naszyjnikiem oprawiając szmaragdy w złoto. Ale niestety tak nie jest. Pracuję przy wstrętnej, chińskiej tandecie, której nie godzi się nazwać biżuterią a jedynie jakimiś błyskotkami, bazarowymi szkiełkami. I mimo, że w sklepach możesz ją kupić za 20 euro to jej, rzeczywisty koszt produkcji wynosi 2 dolary. Masówka, panie! W dodatku ani ja tym nie handluje ani nic, tylko dźwigam pudla, przygotowuje wysyłki do sklepów i takie tam. Po prostu zwykły ze mnie magazynier taki sam jak kiedy robiłem przy stali. Tylko właśnie czy taki sam? Teraz jak mam porównanie to wiem, że tamta praca była wspaniała. Miałem swoje układy, mogłem sobie zaplanować jakieś sprawy poza pracą. Był czas na pracę, był czas na życie i gdyby nie moje złe podejście mogłem być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To było moje królestwo!!! Ja sam i 2000 m2 stali. Ja tam rządziłem niepodzielnie. Jakże pełne mistyki było to miejsce. W takim miejscu człowiek mógł czuć kontakt z Bogiem i prowadzić najtrudniejsze rozważania filozoficzne. To mój raj utracony, moje skrzydła ze stali, na których mogłem wznieść się na wyżyny ponad ludzką przeciętność
Dlatego co dzień modlę się o to żeby moja była firma odbiła się od dna recesji i zatrudniła mnie na nowo.
Co do meczu. Widziałem go i muszę powiedzieć, że w końcu coś się działo może to początek czegoś lepszego. Doping brzmiał niesamowicie głośno, robił naprawdę wrażenie. A sędzia? No cala Polska chyba widziała, ze to patałach jakich mało i ze odgwizdał karnego, którego nie było. Ale chuj z nim, wygraliśmy i tak. pamiętajcie, że nie tylko Polska jest krajem niekompetentnych sędziów. Na wyspach jest taki żart - zagadka, który pewnie jest znany tez już w Polsce. A brzmi tak: " ile trwa mecz piłkarski?" odpowiedź:"dopóki Liverpool nie strzeli gola". Wczoraj przekonała się o tym drużyna z Sunderland, której udało się ostatecznie wygrać z The Reds 1:0. Sędzia przedłużył ten mecz o 7 ( tak 7)!!!!!! minut bez jakiś większych ku temu powodów, dłużej to już chyba nie mógł. Jednak i tu sprawiedliwości stało się zadość i Sunderland dowiózł wynik do końca meczu.
Wbrew temu co wypisuje Sadat moja teraźniejsza praca nie jest niczym nadzwyczajnym. chciałbym żeby było tak jak on to opisuje. Chciałbym handlować złotem i diamentami, być przygarbiony, mieć długą brodę i oceniać szlachetne kamienie przy użyciu lupy. Cmokałbym wtedy i gładził swą brodę kiedy znalazłbym przepiękny okaz. Cierpliwie mógłbym siedzieć cały dzień nad jednym naszyjnikiem oprawiając szmaragdy w złoto. Ale niestety tak nie jest. Pracuję przy wstrętnej, chińskiej tandecie, której nie godzi się nazwać biżuterią a jedynie jakimiś błyskotkami, bazarowymi szkiełkami. I mimo, że w sklepach możesz ją kupić za 20 euro to jej, rzeczywisty koszt produkcji wynosi 2 dolary. Masówka, panie! W dodatku ani ja tym nie handluje ani nic, tylko dźwigam pudla, przygotowuje wysyłki do sklepów i takie tam. Po prostu zwykły ze mnie magazynier taki sam jak kiedy robiłem przy stali. Tylko właśnie czy taki sam? Teraz jak mam porównanie to wiem, że tamta praca była wspaniała. Miałem swoje układy, mogłem sobie zaplanować jakieś sprawy poza pracą. Był czas na pracę, był czas na życie i gdyby nie moje złe podejście mogłem być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To było moje królestwo!!! Ja sam i 2000 m2 stali. Ja tam rządziłem niepodzielnie. Jakże pełne mistyki było to miejsce. W takim miejscu człowiek mógł czuć kontakt z Bogiem i prowadzić najtrudniejsze rozważania filozoficzne. To mój raj utracony, moje skrzydła ze stali, na których mogłem wznieść się na wyżyny ponad ludzką przeciętność
Dlatego co dzień modlę się o to żeby moja była firma odbiła się od dna recesji i zatrudniła mnie na nowo.
Co do meczu. Widziałem go i muszę powiedzieć, że w końcu coś się działo może to początek czegoś lepszego. Doping brzmiał niesamowicie głośno, robił naprawdę wrażenie. A sędzia? No cala Polska chyba widziała, ze to patałach jakich mało i ze odgwizdał karnego, którego nie było. Ale chuj z nim, wygraliśmy i tak. pamiętajcie, że nie tylko Polska jest krajem niekompetentnych sędziów. Na wyspach jest taki żart - zagadka, który pewnie jest znany tez już w Polsce. A brzmi tak: " ile trwa mecz piłkarski?" odpowiedź:"dopóki Liverpool nie strzeli gola". Wczoraj przekonała się o tym drużyna z Sunderland, której udało się ostatecznie wygrać z The Reds 1:0. Sędzia przedłużył ten mecz o 7 ( tak 7)!!!!!! minut bez jakiś większych ku temu powodów, dłużej to już chyba nie mógł. Jednak i tu sprawiedliwości stało się zadość i Sunderland dowiózł wynik do końca meczu.
Odwracanie fatum ogonem
Piłkarska Polonia pokonała swoje fatum i w sobotę odniosła od dawna oczekiwane zwycięstwo. Wynik i rywal nie rzucają na kolana, ale zaprawdę, powiadam Wam – radość była wielka, a droga do niej dramatyczna. Ten mecz to była istna alegoria życia szarego człowieka. Mieliśmy wszystko. Szczęście, zwątpienie, widmo porażki i końcowy triumf nad złem.
Przez ponad 600 minut boiskowych harców na trawie, nasi kopacze nie byli w stanie zdobyć bramki. Ostatnie mecze były jednym wielkim wstydem. Dzisiaj strzelili „aż” dwie. Walczyli, przechwytywali, naciskali na rywala, atakowali. Jak zawsze, razili nieskutecznością, indolencją i dziecinną czasami niemocą. Pod koniec meczu, drużyna gości zdobywa gola kontaktowego i zaczynają się nerwy. Bo Polonia to Polonia, my zawsze przegrywamy, nawet takie mecze, które już praktycznie mamy w garści. No i klops!
90 minuta meczu i kontrowersyjny karny dla Odry. Trzy punkty mówią nam „papa bando frajerów” i zostawiają na posterunku swojego młodszego brata, w postaci remisu. Po trybunach przechodzi jedynie śmiech. Ten szybko przeradza się w złość. Spojrzenia wszystkich mówią jedno: przez chwilę zapomnieliśmy jaka fortuna jest nam pisana. My jesteśmy Polonia, dom wiecznej klęski. Tu jest tak zawsze, od zawsze i na zawsze. Los w postaci gamonia ubranego na żółto wskazał nam jedynie nasze miejsce w szeregu, które w euforii opuściliśmy na chwilę. I wtedy staje się CUD.
Sebastian Przyrowski broni jedenastkę i cały stadion może utonąć w szale radości. O tyle pięknej, że z jej smakiem wszyscy się przecież pożegnaliśmy. Ale dostaliśmy ją z powrotem. I jak to w życiu bywa, taka radość smakuje dużo lepiej. Przez chwilę żyliśmy w innym gorszym świecie. Ale wróciliśmy do rzeczywistości, a ta okazała się piękna i szczęśliwa. Doceniamy to wyjątkowo. Jeden głupi mecz, a ile życiowych mądrości, nie mam racji?
I ja stałem jak ten głupek podnosząc ręce w geście wiktorii, a w oczach miałem łzy. I myślę, że nie tylko ja, bo końcówka zaiste piękną była.
A więc Polonia Warszawa – Odra Wodzisław 2:1 i oby to był początek złotej jesieni Czarnych Koszul.
W ramach rozprawiania się z demonami przeszłości, nabyłem taki oto szalik jak ten poniżej. Nawiązanie do wydarzeń z Podgoricy jest oczywiste. Traktuje to jako zdobycie ich barw, wet za wet, kto ma wiedzieć ten wie i pozdro dla kumatych. To krok w kierunku nowego życia, w którym nie ma miejsca na traumy z przeszłości. Nawet takie zabawne i drobne jak ta z Czarnogóry.
Przez ponad 600 minut boiskowych harców na trawie, nasi kopacze nie byli w stanie zdobyć bramki. Ostatnie mecze były jednym wielkim wstydem. Dzisiaj strzelili „aż” dwie. Walczyli, przechwytywali, naciskali na rywala, atakowali. Jak zawsze, razili nieskutecznością, indolencją i dziecinną czasami niemocą. Pod koniec meczu, drużyna gości zdobywa gola kontaktowego i zaczynają się nerwy. Bo Polonia to Polonia, my zawsze przegrywamy, nawet takie mecze, które już praktycznie mamy w garści. No i klops!
90 minuta meczu i kontrowersyjny karny dla Odry. Trzy punkty mówią nam „papa bando frajerów” i zostawiają na posterunku swojego młodszego brata, w postaci remisu. Po trybunach przechodzi jedynie śmiech. Ten szybko przeradza się w złość. Spojrzenia wszystkich mówią jedno: przez chwilę zapomnieliśmy jaka fortuna jest nam pisana. My jesteśmy Polonia, dom wiecznej klęski. Tu jest tak zawsze, od zawsze i na zawsze. Los w postaci gamonia ubranego na żółto wskazał nam jedynie nasze miejsce w szeregu, które w euforii opuściliśmy na chwilę. I wtedy staje się CUD.
Sebastian Przyrowski broni jedenastkę i cały stadion może utonąć w szale radości. O tyle pięknej, że z jej smakiem wszyscy się przecież pożegnaliśmy. Ale dostaliśmy ją z powrotem. I jak to w życiu bywa, taka radość smakuje dużo lepiej. Przez chwilę żyliśmy w innym gorszym świecie. Ale wróciliśmy do rzeczywistości, a ta okazała się piękna i szczęśliwa. Doceniamy to wyjątkowo. Jeden głupi mecz, a ile życiowych mądrości, nie mam racji?
I ja stałem jak ten głupek podnosząc ręce w geście wiktorii, a w oczach miałem łzy. I myślę, że nie tylko ja, bo końcówka zaiste piękną była.
A więc Polonia Warszawa – Odra Wodzisław 2:1 i oby to był początek złotej jesieni Czarnych Koszul.
W ramach rozprawiania się z demonami przeszłości, nabyłem taki oto szalik jak ten poniżej. Nawiązanie do wydarzeń z Podgoricy jest oczywiste. Traktuje to jako zdobycie ich barw, wet za wet, kto ma wiedzieć ten wie i pozdro dla kumatych. To krok w kierunku nowego życia, w którym nie ma miejsca na traumy z przeszłości. Nawet takie zabawne i drobne jak ta z Czarnogóry.

Etykiety:
fatum,
jebać pzpn,
karny,
ksp,
odra wodzisław,
piłka nożna,
polonia warszawa,
sędzia chuj
Subskrybuj:
Posty (Atom)